[ Pobierz całość w formacie PDF ]
więcej, Giną leżała w dziwnej pozycji. Devon chciał ją wy
prostować, ale bał się, że może tym zrobić jej krzywdę.
- Znalazł ją pan, milordzie - odezwał się Benjamin, klę
kajÄ…c obok Devona.
- Spójrz na nią, Benjaminie. Chyba coś sobie złamała.
Moja najdroższa...
Usłyszał echo głosu swego ojca: Głowa do góry!"
Tylko że nie chciał udawać teraz dumy. Chciał płakać,
chwycić Ginę w ramiona, przytulić ją z całej siły i błagać,
by otworzyła oczy.
- Sprowadzę wóz, milordzie.
Devon pokiwał głową.
- I lekarza - powiedział. - Wolę jej nie ruszać bez jego
pozwolenia.
- Tak, milordzie, zaraz kogoś poślę.
- I wyłóżcie wóz czymś miękkim. Wezcie materace, ko
ce... przynieście koce tutaj. - Postawił latarnię, zdarł z sie
bie płaszcz i ostrożnie przykrył nim nieruchome ciało.
- ProszÄ™, milordzie, niech pan wezmie i to.
Podniósł oczy i ujrzał Benjamina, który podawał mu
swoje okrycie. Zniszczone i połatane. Jakie to dziwne, że
w trudnych chwilach najskromniejsze odzienie służy tak
samo dobrze jak piękna szata.
Devon delikatnie okrywał swą żonę, a Beniamin ruszył
biegiem.
Rozeszła się wiadomość, że poszukiwania są zakończo
ne. Jeden po drugim, mężczyzni, z którymi razem praco
wał, podchodzili do Devona i podawali mu swoje okry
cia, a potem zostawiali ich samych.
W końcu Giną leżała pod stosem płaszczy, a Devon ni
gdy w życiu nie czuł takiej wdzięczności za tak niewiele.
W końcu na pole przyjechał lekarz i w bladym świetle
kilkunastu latarni zbadał Ginę, stwierdzając, że nie odnio
sła poważniejszych obrażeń. Nie wiedział tylko, jak bar
dzo została zraniona jej dusza...
Z największą czułością i troską Devon ułożył żonę na
materacach, wyściełających wóz. Przytrzymywał ją lekko,
kiedy koła podskakiwały na nierównościach. Od czasu do
czasu wóz grzązł w świeżo zoranej ziemi, a wtedy farme
rzy przepychali go, powtarzając niczym zaklęcie:
- Wszystko będzie dobrze, milordzie. Nie ma co się tak
zamartwiać.
Ale on martwił się. Stojąc w mokrym ubraniu u stóp
swego łoża, trzymając kurczowo słupek zziębniętymi pal
cami, patrzył, jak lekarz dokładnie bada jego Ginę. Zanim
służąca przebrała ją w suchą koszulę, dostrzegł tworzący
się na boku żony wielki siniec.
Lekarz stwierdził już wcześniej, że nie ma żadnych zła
mań. Teraz ostrożnie przesuwał palcami po głowie, twa
rzy, pod brodą leżącej.
- Uderzyła się mocno w tył głowy - mruknął. - Ale jej
oczy reagują na światło. To dobry znak.
Devon przełknął z wysiłkiem ślinę.
- Nie poruszyła się ani razu od czasu, gdy ją znalazłem.
Dlaczego nie wraca do przytomności?
Lekarz wyprostował się, podrapał po głowie i westchnął.
- Obawiam się, że w tej chwili jedyne, co można zro
bić, to czuwać nad nią. - Rzucił okiem na Devona. - Po
winien pan przebrać się w suche ubranie, jeśli nie chce się
pan przeziębić na śmierć.
Jak ma wyjaśnić lekarzowi, że bez tej kobiety życie nie
ma dla niego żadnej "wartości? Choć tak bardzo bolał po
śmierci Margaret, ani razu podczas jej choroby ani też po
jej zgonie nie czuł, że nie będzie w stanie bez niej istnieć.
- Jak mogę jej pomóc? - zapytał.
- Potrzebuje dużo ciepła i spokoju. Proszę po mnie po
słać, jeżeli nastąpi jakakolwiek zmiana.
- Ile może jeszcze czasu upłynąć, zanim się zbudzi?
- Tego, milordzie, nie mogę powiedzieć. Kilka godzin,
a może kilka dni. Ale nie sądzę, by trwało to długo.
- A jak oprzytomnieje?
- Porozmawiamy o tym, gdy już to nastąpi, dobrze?
Lekarz oddalił się po północy.
Tak jak się Devon domyślał, dzieci nie spały. Leżały
w swoich łóżeczkach z szeroko otwartymi oczami, lęka
jąc się burzy, która wciąż się jeszcze srożyła. Polecił im
więc usiąść przy Ginie, a tymczasem on przebierze się
w coÅ› suchego.
Giną zajmowała jego łóżko, zaniósł więc swoje ubranie
do pokoju Margaret. Nie przypadkiem kazał położyć żonę
u siebie. Pragnął, by obudziła się właśnie w jego sypialni.
Skostniał cały z zimna, a duszę mroził mu niepokój.
Giną była rozsądną amazonką. Coś musiało spłoszyć jej
konia albo może tak pogrążyła się w myślach, że nie do
strzegła w porę niebezpieczeństwa.
Chyba tak. Prawdopodobnie tak właśnie to wyglądało.
Przebrawszy się, stanął w drzwiach, które oddzielały je
go pokój od sypialni Margaret. Jakaż to głupia tradycja, któ
ra nakazuje, by mąż i żona spali w osobnych pomieszcze
niach. Kiedy mężczyzna odważał się wejść do pokoju żony,
oznaczało to niezawodnie, iż zamierza dzielić z nią łoże.
Gdzie zatem spontaniczność? Kuszenie, niepewność,
chwila, gdy wszystko staje się jasne, gdy oba ciała zgod
nie drżą pożądaniem?
I co z tymi nocami, gdy mężczyzna, strudzony ponad
miarę, pragnie tylko otoczyć ramionami kochaną kobietę
i zapaść w sen? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
więcej, Giną leżała w dziwnej pozycji. Devon chciał ją wy
prostować, ale bał się, że może tym zrobić jej krzywdę.
- Znalazł ją pan, milordzie - odezwał się Benjamin, klę
kajÄ…c obok Devona.
- Spójrz na nią, Benjaminie. Chyba coś sobie złamała.
Moja najdroższa...
Usłyszał echo głosu swego ojca: Głowa do góry!"
Tylko że nie chciał udawać teraz dumy. Chciał płakać,
chwycić Ginę w ramiona, przytulić ją z całej siły i błagać,
by otworzyła oczy.
- Sprowadzę wóz, milordzie.
Devon pokiwał głową.
- I lekarza - powiedział. - Wolę jej nie ruszać bez jego
pozwolenia.
- Tak, milordzie, zaraz kogoś poślę.
- I wyłóżcie wóz czymś miękkim. Wezcie materace, ko
ce... przynieście koce tutaj. - Postawił latarnię, zdarł z sie
bie płaszcz i ostrożnie przykrył nim nieruchome ciało.
- ProszÄ™, milordzie, niech pan wezmie i to.
Podniósł oczy i ujrzał Benjamina, który podawał mu
swoje okrycie. Zniszczone i połatane. Jakie to dziwne, że
w trudnych chwilach najskromniejsze odzienie służy tak
samo dobrze jak piękna szata.
Devon delikatnie okrywał swą żonę, a Beniamin ruszył
biegiem.
Rozeszła się wiadomość, że poszukiwania są zakończo
ne. Jeden po drugim, mężczyzni, z którymi razem praco
wał, podchodzili do Devona i podawali mu swoje okry
cia, a potem zostawiali ich samych.
W końcu Giną leżała pod stosem płaszczy, a Devon ni
gdy w życiu nie czuł takiej wdzięczności za tak niewiele.
W końcu na pole przyjechał lekarz i w bladym świetle
kilkunastu latarni zbadał Ginę, stwierdzając, że nie odnio
sła poważniejszych obrażeń. Nie wiedział tylko, jak bar
dzo została zraniona jej dusza...
Z największą czułością i troską Devon ułożył żonę na
materacach, wyściełających wóz. Przytrzymywał ją lekko,
kiedy koła podskakiwały na nierównościach. Od czasu do
czasu wóz grzązł w świeżo zoranej ziemi, a wtedy farme
rzy przepychali go, powtarzając niczym zaklęcie:
- Wszystko będzie dobrze, milordzie. Nie ma co się tak
zamartwiać.
Ale on martwił się. Stojąc w mokrym ubraniu u stóp
swego łoża, trzymając kurczowo słupek zziębniętymi pal
cami, patrzył, jak lekarz dokładnie bada jego Ginę. Zanim
służąca przebrała ją w suchą koszulę, dostrzegł tworzący
się na boku żony wielki siniec.
Lekarz stwierdził już wcześniej, że nie ma żadnych zła
mań. Teraz ostrożnie przesuwał palcami po głowie, twa
rzy, pod brodą leżącej.
- Uderzyła się mocno w tył głowy - mruknął. - Ale jej
oczy reagują na światło. To dobry znak.
Devon przełknął z wysiłkiem ślinę.
- Nie poruszyła się ani razu od czasu, gdy ją znalazłem.
Dlaczego nie wraca do przytomności?
Lekarz wyprostował się, podrapał po głowie i westchnął.
- Obawiam się, że w tej chwili jedyne, co można zro
bić, to czuwać nad nią. - Rzucił okiem na Devona. - Po
winien pan przebrać się w suche ubranie, jeśli nie chce się
pan przeziębić na śmierć.
Jak ma wyjaśnić lekarzowi, że bez tej kobiety życie nie
ma dla niego żadnej "wartości? Choć tak bardzo bolał po
śmierci Margaret, ani razu podczas jej choroby ani też po
jej zgonie nie czuł, że nie będzie w stanie bez niej istnieć.
- Jak mogę jej pomóc? - zapytał.
- Potrzebuje dużo ciepła i spokoju. Proszę po mnie po
słać, jeżeli nastąpi jakakolwiek zmiana.
- Ile może jeszcze czasu upłynąć, zanim się zbudzi?
- Tego, milordzie, nie mogę powiedzieć. Kilka godzin,
a może kilka dni. Ale nie sądzę, by trwało to długo.
- A jak oprzytomnieje?
- Porozmawiamy o tym, gdy już to nastąpi, dobrze?
Lekarz oddalił się po północy.
Tak jak się Devon domyślał, dzieci nie spały. Leżały
w swoich łóżeczkach z szeroko otwartymi oczami, lęka
jąc się burzy, która wciąż się jeszcze srożyła. Polecił im
więc usiąść przy Ginie, a tymczasem on przebierze się
w coÅ› suchego.
Giną zajmowała jego łóżko, zaniósł więc swoje ubranie
do pokoju Margaret. Nie przypadkiem kazał położyć żonę
u siebie. Pragnął, by obudziła się właśnie w jego sypialni.
Skostniał cały z zimna, a duszę mroził mu niepokój.
Giną była rozsądną amazonką. Coś musiało spłoszyć jej
konia albo może tak pogrążyła się w myślach, że nie do
strzegła w porę niebezpieczeństwa.
Chyba tak. Prawdopodobnie tak właśnie to wyglądało.
Przebrawszy się, stanął w drzwiach, które oddzielały je
go pokój od sypialni Margaret. Jakaż to głupia tradycja, któ
ra nakazuje, by mąż i żona spali w osobnych pomieszcze
niach. Kiedy mężczyzna odważał się wejść do pokoju żony,
oznaczało to niezawodnie, iż zamierza dzielić z nią łoże.
Gdzie zatem spontaniczność? Kuszenie, niepewność,
chwila, gdy wszystko staje się jasne, gdy oba ciała zgod
nie drżą pożądaniem?
I co z tymi nocami, gdy mężczyzna, strudzony ponad
miarę, pragnie tylko otoczyć ramionami kochaną kobietę
i zapaść w sen? [ Pobierz całość w formacie PDF ]