[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie, to za dużo.
Nie mówi Kostia tylko ty i ja. Wyciąga pomięte
pieniądze z tylnej kieszeni i rzuca je na stół. Zabawimy się dziś.
Pozwól, że ci coś pokażę. Kostia rozpina koszulę.
Co robisz? pyta Volandes. Chcesz też może teraz wypić
cały szampan?
Ona nie jest Portorykanką. Monty nienawidzi Jemenek. Yolandes
potrząsa głową i znów podnosi słuchawkę.
No i co? Znalazłeś ją już?... O, Chryste. Co tydzień to samo.
Możesz znalezć mi, proszę, dwie Portorykanki... Co? Co? Jesteśmy w
centrum pieprzonego Nowego Jorku. To nie może być trudne. Dwie
dziewczyny z Puerto Rico. I zadzwoń do Eddiego, niech się upewni, że
mamy sześć butelek Cristala. Zarezerwowane dla sali VIP Volandes
widzi, jak Kostia rozmawia z Roz, dotykając jej piersi. Rocznik
nieważny.
Kostia znów zdejmuje koszulę i wciąga brzuch.
Byłem bokserem mówi do Roz. Dotknij mego nosa. Roz
dotyka spłaszczonego nosa.
Tak mówi. Najlepszym ze wszystkich bokserem jest
Jemeńczyk. Prince Naseem.
Widzisz? pyta ją, wskazując na swoją długą bliznę.
Tak, jak się to nazywa? Cięcie?
Blizna mówi Kostia. Przychyla się do niej i szepce do ucha:
Blizna.
Roz śmieje się. Przesuwa koniuszkami palców po bliznie, od pępka
aż do miejsca gdzie chowa się pod paskiem spodni. Kostia uśmiecha się do
Volandesa.
Duża blizna.
Duży mężczyzna mówi Roz, poklepując ramię Kostii.
Bardzo duży mężczyzna.
Tak mówi Kostia, naprężając mięśnie. Duży mężczyzna.
ROZDZIAA DWUNASTY
MONTY NAJBARDZIEJ LUBI swoje miasto, gdy pada śnieg, gdy
chodniki poznaczone są nakładającymi się odciskami stóp, a dachy
budynków kryją się w chmurach. Kiedy zmieniają się światła, samochody
na Houston boksują, kręcą kołami w miejscu, ślizgają się i trąbią. Monty
zapomniał założyć buty odpowiednie do takiej pogody; czuje teraz wilgoć
wchłanianą przez cieniutką skórę pantofli. Jego płaszcz z wielbłądziej
wełny dobrze chroni go przed wilgocią, w głowę grzeje go czapka robiona
na drutach. Monty wpatruje się w twarze wszystkich mijanych mężczyzn i
kobiet. Zastanawia się, dokąd idą, jakie mają plany na dzisiejszy wieczór.
Hinduska para spaceruje pod ramię; mężczyzna w wolnej ręce trzyma nad
ich głowami czarny parasol. Monty słyszy akcent, angielski akcent i jedno
słowo nieosądzalny. Kobieta podkreśliła nie tonem oskarżającym, ale
nie jej towarzysza, tylko kogoś innego lub coś innego. Monty zastanawia
się, co lub kto jest tym ocenianym film, szef czy przyjaciółka?
Gdziekolwiek byś nie spała dzisiaj, kobieto, gdzie byś nie położyła
swojej głowy, będzie to miejsce, w którym chciałbym być. W ścianach jest
gąszcz wadliwej instalacji elektrycznej, sporządzonej tak, by zaiskrzyła i
zapłonęła, gdy nadejdzie odpowiedni moment. A ty będziesz spać w
smrodzie topiącej się miedzi i palącej się izolacji, będziesz spać w
pierwszych liznięciach płomieni, dopóki nie zapalą się zasłony, dopóki
gęsty dym nie skryje sufitu. Wtedy wreszcie otworzysz oczy. Przyjdę po
ciebie, gdy tapety będą odparzać się od ścian. Przejdę przez płonące drzwi,
na moment przed walącym się sufitem. Podniosę cię z łóżka i zaniosę do
okna, przerzucę przez ramię, zniosę po drabinie ewakuacyjnej i tam
zostawię lekarzom. Bo to jest prawda: byłbym świetnym strażakiem.
Monty zatrzymuje się przed oknem piekarni. Gdy mijał kiedyś ten
sklep, zobaczył Naturelle smutnie patrzącą na ciastka i odszedł. Patrzy na
wypieki porozkładane na srebrnych tacach, luksusowe słodkości kuszące
przechodniów: ciastka francuskie i owocowe ciasta, czekoladowe ekierki i
placki z orzechami, ciasteczka beżowe i magdalenki, babeczki z
truskawkami i ciasto miodowe. Monty nigdy nie był mniej głodny, ale
podziwia maestrię wykonania i ekspozycji. Zastanawia się, kto stworzył
taką kompozycję, kto siedzi w środku i układa każdy deser na swoim
miejscu, z wyczuciem kolorów i form. I zastanawia się, gdzie ona teraz
jest. Monty jest pewien, że to kobieta. Wyobraża sobie ją stojącą w
wysoko położonym mieszkaniu, spoglądającą w dół na ulice miasta, wciąż
ubraną w biały, roboczy fartuszek, z palcami pobrudzonymi jeszcze
czekoladą. Proszę mi upiec ciasto.
Odwraca się od wystawy i idzie dalej. Z przeciwka nadbiega młody
atleta w sportowej bluzie, ma szeroki kark i króciutko ostrzyżone włosy;
trzyma, przyciśnięty do piersi, bukiet róż opakowanych w celofan.
Mógłbym ci ją odebrać, myśli Monty. Mógłbym pójść teraz za tobą na
miejsce waszego spotkania, przysiąść się do niej i ukraść ją. Albo może
nie. Dziewczyna, która umawia się z panem Krótkoobciętym-Z-Różami
nie pasuje do stylu Montgomerego; ale wciąż istnieje jakaś szansa. Ich
oczy spotkałyby się na długą chwile, a facet zasiliłby szeregi
nieparzystych.
Monty nie pamięta okresu, w którym kobiety nie zabiegałyby o
niego. Od zawsze był piękny. Dorastając w Bensonhurst, Monty zawsze
musiał udowadniać wszystkim, że jest twardy. Jego oczy były zbyt zielone,
rzęsy zbyt długie, nos zbyt delikatny. Chłopcy mu nie ufali, w każdym
razie nie na początku. Kiedy był młodszy, wynajdywał sposoby, żeby
mniej rzucać się w oczy. Nosił czapkę basebolówkę, żeby ukryć swoje
gęste, ciemne włosy; nie uśmiechał się, bo miał doskonałe zęby proste i
nie wymagające aparatu korekcyjnego. Ale te sztuczki nigdy nie pomagały.
Zawsze się wyróżniał i dzieciaki go biły. Więc Monty walczył, i to walczył
dobrze. Jest jakiś artyzm w boksie młodocianych. Monty uderzał pierwszy,
uderzał mocno i nigdy nie przestawał. Nic sobie nie robił z ciosów
otrzymywanych w zamian. Czarne, podbite oko było symbolem odwagi i
dawało innym chłopakom sygnał, że nie da sobą pomiatać.
Pózniej Monty zdał sobie sprawę, że jego twarz może mu się
przydać. Dziewczyny, które mijały go na ulicy, spoglądały na siebie i
chichotały. Starsze kobiety, nauczycielki i matki przyjaciół nadskakiwały
mu, słuchały każdego jego słowa, szczególnie gdy dowiadywały się, że
jego matka nie żyje. Wielu jego kolegów z klasy, w szkole średniej, miało
mu za złe jego status zdobywcy serc", ale nie wyrażali swej urazy głośno.
W Bensonhurst Monty uchodził za dzieciaka zaczepnego, walczącego o
honor i nie do zastraszenia. W Campbell-Sawyer, gdzie miesiące mijały
bez jednej nawet walki, bez jednego uderzenia, Monty zasłynął swoją
nieugiętością.
W pierwszej klasie został obwołany podporą obrony w drużynie
koszykówki. Podczas jednego z ważnych spotkań w lidze, Monty był
ciągle faulowany przez napastnika przeciwników. Za każdym razem, kiedy
wyskakiwał do kosza, napastnik, używając swoich łokci i kolan, zwalał go
na podłogę. Sędziowie odgwizdali parę fauli, ale przeoczyli kilka innych i
Monty robił się coraz bardziej wściekły. Trwało to aż do momentu, gdy,
wyskoczywszy po piłkę, poczuł, jak ktoś podcina mu nogi. Spadł na
parkiet, uderzając plecami o podłogę. Podniósł się chwiejnie. Napastnik
czekał na to i był gotów do walki. Był cięższy od Montiego o czterdzieści
funtów i wyższy o kilka cali. Zanim sędziowie i trenerzy rozdzielili
walczących, było jasne, że Monty przegrywał. Obaj zostali wykluczeni z
gry, ale sędzia upierał się, by podali sobie ręce. Napastnik wyciągnął swoją [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
Nie, to za dużo.
Nie mówi Kostia tylko ty i ja. Wyciąga pomięte
pieniądze z tylnej kieszeni i rzuca je na stół. Zabawimy się dziś.
Pozwól, że ci coś pokażę. Kostia rozpina koszulę.
Co robisz? pyta Volandes. Chcesz też może teraz wypić
cały szampan?
Ona nie jest Portorykanką. Monty nienawidzi Jemenek. Yolandes
potrząsa głową i znów podnosi słuchawkę.
No i co? Znalazłeś ją już?... O, Chryste. Co tydzień to samo.
Możesz znalezć mi, proszę, dwie Portorykanki... Co? Co? Jesteśmy w
centrum pieprzonego Nowego Jorku. To nie może być trudne. Dwie
dziewczyny z Puerto Rico. I zadzwoń do Eddiego, niech się upewni, że
mamy sześć butelek Cristala. Zarezerwowane dla sali VIP Volandes
widzi, jak Kostia rozmawia z Roz, dotykając jej piersi. Rocznik
nieważny.
Kostia znów zdejmuje koszulę i wciąga brzuch.
Byłem bokserem mówi do Roz. Dotknij mego nosa. Roz
dotyka spłaszczonego nosa.
Tak mówi. Najlepszym ze wszystkich bokserem jest
Jemeńczyk. Prince Naseem.
Widzisz? pyta ją, wskazując na swoją długą bliznę.
Tak, jak się to nazywa? Cięcie?
Blizna mówi Kostia. Przychyla się do niej i szepce do ucha:
Blizna.
Roz śmieje się. Przesuwa koniuszkami palców po bliznie, od pępka
aż do miejsca gdzie chowa się pod paskiem spodni. Kostia uśmiecha się do
Volandesa.
Duża blizna.
Duży mężczyzna mówi Roz, poklepując ramię Kostii.
Bardzo duży mężczyzna.
Tak mówi Kostia, naprężając mięśnie. Duży mężczyzna.
ROZDZIAA DWUNASTY
MONTY NAJBARDZIEJ LUBI swoje miasto, gdy pada śnieg, gdy
chodniki poznaczone są nakładającymi się odciskami stóp, a dachy
budynków kryją się w chmurach. Kiedy zmieniają się światła, samochody
na Houston boksują, kręcą kołami w miejscu, ślizgają się i trąbią. Monty
zapomniał założyć buty odpowiednie do takiej pogody; czuje teraz wilgoć
wchłanianą przez cieniutką skórę pantofli. Jego płaszcz z wielbłądziej
wełny dobrze chroni go przed wilgocią, w głowę grzeje go czapka robiona
na drutach. Monty wpatruje się w twarze wszystkich mijanych mężczyzn i
kobiet. Zastanawia się, dokąd idą, jakie mają plany na dzisiejszy wieczór.
Hinduska para spaceruje pod ramię; mężczyzna w wolnej ręce trzyma nad
ich głowami czarny parasol. Monty słyszy akcent, angielski akcent i jedno
słowo nieosądzalny. Kobieta podkreśliła nie tonem oskarżającym, ale
nie jej towarzysza, tylko kogoś innego lub coś innego. Monty zastanawia
się, co lub kto jest tym ocenianym film, szef czy przyjaciółka?
Gdziekolwiek byś nie spała dzisiaj, kobieto, gdzie byś nie położyła
swojej głowy, będzie to miejsce, w którym chciałbym być. W ścianach jest
gąszcz wadliwej instalacji elektrycznej, sporządzonej tak, by zaiskrzyła i
zapłonęła, gdy nadejdzie odpowiedni moment. A ty będziesz spać w
smrodzie topiącej się miedzi i palącej się izolacji, będziesz spać w
pierwszych liznięciach płomieni, dopóki nie zapalą się zasłony, dopóki
gęsty dym nie skryje sufitu. Wtedy wreszcie otworzysz oczy. Przyjdę po
ciebie, gdy tapety będą odparzać się od ścian. Przejdę przez płonące drzwi,
na moment przed walącym się sufitem. Podniosę cię z łóżka i zaniosę do
okna, przerzucę przez ramię, zniosę po drabinie ewakuacyjnej i tam
zostawię lekarzom. Bo to jest prawda: byłbym świetnym strażakiem.
Monty zatrzymuje się przed oknem piekarni. Gdy mijał kiedyś ten
sklep, zobaczył Naturelle smutnie patrzącą na ciastka i odszedł. Patrzy na
wypieki porozkładane na srebrnych tacach, luksusowe słodkości kuszące
przechodniów: ciastka francuskie i owocowe ciasta, czekoladowe ekierki i
placki z orzechami, ciasteczka beżowe i magdalenki, babeczki z
truskawkami i ciasto miodowe. Monty nigdy nie był mniej głodny, ale
podziwia maestrię wykonania i ekspozycji. Zastanawia się, kto stworzył
taką kompozycję, kto siedzi w środku i układa każdy deser na swoim
miejscu, z wyczuciem kolorów i form. I zastanawia się, gdzie ona teraz
jest. Monty jest pewien, że to kobieta. Wyobraża sobie ją stojącą w
wysoko położonym mieszkaniu, spoglądającą w dół na ulice miasta, wciąż
ubraną w biały, roboczy fartuszek, z palcami pobrudzonymi jeszcze
czekoladą. Proszę mi upiec ciasto.
Odwraca się od wystawy i idzie dalej. Z przeciwka nadbiega młody
atleta w sportowej bluzie, ma szeroki kark i króciutko ostrzyżone włosy;
trzyma, przyciśnięty do piersi, bukiet róż opakowanych w celofan.
Mógłbym ci ją odebrać, myśli Monty. Mógłbym pójść teraz za tobą na
miejsce waszego spotkania, przysiąść się do niej i ukraść ją. Albo może
nie. Dziewczyna, która umawia się z panem Krótkoobciętym-Z-Różami
nie pasuje do stylu Montgomerego; ale wciąż istnieje jakaś szansa. Ich
oczy spotkałyby się na długą chwile, a facet zasiliłby szeregi
nieparzystych.
Monty nie pamięta okresu, w którym kobiety nie zabiegałyby o
niego. Od zawsze był piękny. Dorastając w Bensonhurst, Monty zawsze
musiał udowadniać wszystkim, że jest twardy. Jego oczy były zbyt zielone,
rzęsy zbyt długie, nos zbyt delikatny. Chłopcy mu nie ufali, w każdym
razie nie na początku. Kiedy był młodszy, wynajdywał sposoby, żeby
mniej rzucać się w oczy. Nosił czapkę basebolówkę, żeby ukryć swoje
gęste, ciemne włosy; nie uśmiechał się, bo miał doskonałe zęby proste i
nie wymagające aparatu korekcyjnego. Ale te sztuczki nigdy nie pomagały.
Zawsze się wyróżniał i dzieciaki go biły. Więc Monty walczył, i to walczył
dobrze. Jest jakiś artyzm w boksie młodocianych. Monty uderzał pierwszy,
uderzał mocno i nigdy nie przestawał. Nic sobie nie robił z ciosów
otrzymywanych w zamian. Czarne, podbite oko było symbolem odwagi i
dawało innym chłopakom sygnał, że nie da sobą pomiatać.
Pózniej Monty zdał sobie sprawę, że jego twarz może mu się
przydać. Dziewczyny, które mijały go na ulicy, spoglądały na siebie i
chichotały. Starsze kobiety, nauczycielki i matki przyjaciół nadskakiwały
mu, słuchały każdego jego słowa, szczególnie gdy dowiadywały się, że
jego matka nie żyje. Wielu jego kolegów z klasy, w szkole średniej, miało
mu za złe jego status zdobywcy serc", ale nie wyrażali swej urazy głośno.
W Bensonhurst Monty uchodził za dzieciaka zaczepnego, walczącego o
honor i nie do zastraszenia. W Campbell-Sawyer, gdzie miesiące mijały
bez jednej nawet walki, bez jednego uderzenia, Monty zasłynął swoją
nieugiętością.
W pierwszej klasie został obwołany podporą obrony w drużynie
koszykówki. Podczas jednego z ważnych spotkań w lidze, Monty był
ciągle faulowany przez napastnika przeciwników. Za każdym razem, kiedy
wyskakiwał do kosza, napastnik, używając swoich łokci i kolan, zwalał go
na podłogę. Sędziowie odgwizdali parę fauli, ale przeoczyli kilka innych i
Monty robił się coraz bardziej wściekły. Trwało to aż do momentu, gdy,
wyskoczywszy po piłkę, poczuł, jak ktoś podcina mu nogi. Spadł na
parkiet, uderzając plecami o podłogę. Podniósł się chwiejnie. Napastnik
czekał na to i był gotów do walki. Był cięższy od Montiego o czterdzieści
funtów i wyższy o kilka cali. Zanim sędziowie i trenerzy rozdzielili
walczących, było jasne, że Monty przegrywał. Obaj zostali wykluczeni z
gry, ale sędzia upierał się, by podali sobie ręce. Napastnik wyciągnął swoją [ Pobierz całość w formacie PDF ]