[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chciał powiedzieć. - Nie bierzcie tych strasznych pigułek. To trucizna! Trucizna!
- Panie... Dzikus - uśmiechając się pojednawczo zaczął dyżurny podskarbnik - czy
zechciałby mi pan pozwolić...
- Trucizna dla duszy i ciała.
- Tak, tak, ale niech mi pan pozwoli dokończyć rozdziału, zgoda? No, bądz tak dobry.
- Z ostrożną serdecznością, gestem pogromcy dzikiego zwierzęcia poklepał Dzikusa po
ramieniu. - Chciałbym tylko...
- Nigdy! - wołał Dzikus.
- No słuchaj, mój stary...
- Wyrzućcie to wszystko, tę straszną truciznę.
Słowa: Wyrzućcie to wszystko , poprzez powłokę niezrozumienia przedarły się do
świadomości delt. Tłum wydał gniewny pomruk.
- Przynoszę wam wolność - mówił Dzikus zwracając się ku blizniętom. - Przynoszę...
Dyżurny podskarbnik nie słyszał już reszty; wymknąwszy się z holu wertował
pospiesznie książkę telefoniczną.
- W mieszkaniu go nie ma - podsumował Bernard. - W moim też nie, u ciebie także
nie. W Aphroditaeum nie, w Ośrodku ani w Instytucie też nie. Dokąd on mógł pójść?
Helmholtz wzruszył ramionami. Wrócili z pracy spodziewając się, że Dzikus będzie
na nich czekał w tym lub innym spośród ich zwykłych miejsc spotkań, a tu po człowieku ani
śladu. Co zresztą było dość denerwujące, bo mieli zamiar wpaść do Biarritz
czteromiejscowym sportikopterem Helmholtza. Spóznią się na kolację, jeśli Dzikus wkrótce
nie nadejdzie.
- Poczekamy jeszcze pięć minut - oświadczył Helmholtz. - Jeśli się nie zjawi, to...
Przerwało mu dzwonienie telefonu. Podniósł słuchawkę.
- Halo! Tak, przy telefonie. - Potem, po dłuższej przerwie na słuchanie: - Forda mać! -
zaklął. - Zaraz tam będę.
- Co jest? - zainteresował się Bernard.
- To facet ze szpitala przy Park Lane, mój znajomy - odparł Helmholtz. - Dzikus tam
jest. Zdaje się, że zwariował. W każdym razie to pilne. Lecisz ze mną?
Popędzili razem do windy.
- A czyż wy chcecie być niewolnikami? - mówił właśnie Dzikus, gdy wchodzili do
wnętrza szpitala. Twarz mu płonęła rumieńcem, oczy jarzyły się blaskiem zapału i oburzenia.
- Czyż chcecie być dziećmi? Tak, dziećmi, które kwilą i rzygają - dodał zirytowany ich
zwierzęcą tępotą, która zmuszała go do ciskania obelgami w tych, których przyszedł
wyzwalać. Obelgi stukały głucho o grubą powłokę ich głupoty; patrzyli na niego z tępym
wyrazem ponurej niechęci w oczach. Tak, rzygają! , wołał. Smutek i wyrzuty sumienia,
współczucie i obowiązek - wszystko to poszło teraz w zapomnienie, zostało niejako
wchłonięte przez ostrą, przemożną nienawiść do tych na wpół zwierzęcych potworów.
- Czyż nie chcecie być wolni, być ludzmi? Nie rozumiecie pewnie nawet, co znaczą
słowa ludzkość i wolność? - gniew przydawał potoczystości jego wymowie; słowa płynęły
łatwo, szybkim strumieniem.
- Nie rozumiecie? - powtórzył, alt nie otrzymał odpowiedzi. - Dobrze więc - ciągnął
ponuro - ja was nauczę; uczynię was wolnymi, czy chcecie tego, czy nie. - I pchnąwszy
okiennice okna wychodzącego na dziedziniec szpitala, zaczął garściami wyrzucać fiolki
somy.
Przez chwilę tłum khaki milczał skamieniały, ze zdumieniem i grozą patrząc na tak
ohydne świętokradztwo.
- On zwariował - szepnął Bernard zapatrzony szeroko otwartymi oczyma. - Zabiją go.
Za... - Wielki krzyk podniósł się nagle z tłumu; zamachały w stronę Dzikusa groznie
zaciśnięte pięści. - Pomóż mu, Fordzie! - rzekł Bernard i odwrócił wzrok.
- Ford pomaga tym, którzy sobie sami pomagają. - I ze śmiechem, i to śmiechem
radosnym, Helmholtz przepchnął się przez tłum.
- Wolnymi, wolnymi! - krzyczał Dzikus i jedną ręką wyrzucał nadal somę, a drugą
tłukł w nierozróżnialne gęby napastników. - Wolnymi! - i oto nagle Helmholtz był już u jego
boku... zacny stary Helmholtz...! i też tłukł - ludzmi! - i też raz po raz sięgał garścią po fiolki.
- Tak, ludzmi, ludzmi! - i już po truciznie. Podniósł kasetę i ukazał im puste czarne wnętrze. -
Jesteście wolni!
Delty zawyły w przypływie zdwojonej furii.
- To koniec z nami - szepnął Bernard plącząc się po obrzeżu pola walki, po czym pod
wpływem nagłego impulsu rzucił się im pomagać, potem jednak zreflektował się i zatrzymał;
zawstydzony ruszył znowu; potem znowu stop i stal tak upokorzony swoim
niezdecydowaniem - jeśli im nie pomoże, to oni mogą zginąć, jeśli im pomoże, to zginie on -
gdy, Fordowi dzięki! na salę (wyłupiaste oczy i świńskie ryje gazowych masek) wpadła
policja.
Bernard popędził na spotkanie. Machał rękami; nareszcie działał, nareszcie coś robił.
Krzycząc raz po raz na pomoc! , coraz głośniej, tak aby przekonać samego siebie, że
pomaga.
- Na pomoc! Na pomoc! NA POMOC!
Policjanci odepchnęli go z drogi biegnąc do swojej roboty. Trzej z nich z przypiętych
do pleców rozpylaczy strzelało w powietrze gęstymi obłokami pary somatycznej. Dwóch
innych instalowało przenośną szafę grającą muzyki syntetycznej. Czterech pozostałych
wdarło się w tłum i plując płynem z luf pistoletów wodnych nabitych chloroformem, kładło
jednego po drugim co bardziej krewkich walczących.
- Szybko, szybko! - darł się Bernard. - Zabiją ich, jeśli się nie pospieszycie. Zab... och!
- Zirytowany jego paplaniną, jeden z policjantów poczęstował go nabojem z pistoletu
wodnego. Przez jedną lub dwie sekundy Bernard stal chwiejąc się niepewnie na nogach, które
jakby nagle utraciły kości, ścięgna i mięśnie, stając się słupami zwykłej galarety, a potem już
nawet nie galarety: wody, I osunął się bezwiednie na podłogę.
Nagle z syntetycznej szafy grającej przemówił Glos. Glos Rozsądku, Głos Dobrego
Samopoczucia. Rolka ścieżki dzwiękowej rozwijała się odtwarzając Syntetyczną Mowę
Antyrozruchową Numer Dwa (Zrednia Siła Oddziaływania). Z samej głębi nie istniejącego
serca Głos wyrzekł: Przyjaciele, przyjaciele! - tonem tak podniosłym, pełnym tak
niezmiernie czułego wyrzutu, że nawet oczy policjantów ukryte za gazmaskami zaszkliły się
na moment - po co to wszystko? Czyż nie czujecie się dobrze i szczęśliwie we wspólnocie?
Dobrze i szczęśliwie - powtórzył Głos. - Zaprzestańcie, zaprzestańcie już. - Zadrżał, opadł do
szeptu i na chwilę ucichł. Potem zaczął znowu, tonem tęsknej powagi: - Och, jakże pragnę,
byście byli szczęśliwi. Jakże pragnę byście byli dobrzy! Zaklinam, zaklinam, bądzcie dobrzy
i...
Po dwóch minutach Głos i opary somy odniosły skutek. Płacząc delty ściskały się i
całowały - półtuzinowe grupki obejmujących się blizniąt. Nawet Helmholtz i Dzikus byli
bliscy łez. Z kasy przyniesiono nowy przydział fiolek; szybko odbył się nowy rozdział i przy
akompaniamencie nabrzmiałego uczuciem barytonu Głosu ślącego pożegnania bliznięta
rozeszły się szlochając rozdzierająco. Zegnajcie, moi najdrożsi przyjaciele, najdrożsi
przyjaciele, niech was Ford ma w swej opiece! %7łegnajcie, moi najdrożsi, najdrożsi przy jacie-
je, niech was Ford ma w swej opiece. %7łegnajcie, moi najdrożsi...
Gdy zniknęła ostatnia delta, policjant wyłączył szafę. Anielski Głos umilkł. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
chciał powiedzieć. - Nie bierzcie tych strasznych pigułek. To trucizna! Trucizna!
- Panie... Dzikus - uśmiechając się pojednawczo zaczął dyżurny podskarbnik - czy
zechciałby mi pan pozwolić...
- Trucizna dla duszy i ciała.
- Tak, tak, ale niech mi pan pozwoli dokończyć rozdziału, zgoda? No, bądz tak dobry.
- Z ostrożną serdecznością, gestem pogromcy dzikiego zwierzęcia poklepał Dzikusa po
ramieniu. - Chciałbym tylko...
- Nigdy! - wołał Dzikus.
- No słuchaj, mój stary...
- Wyrzućcie to wszystko, tę straszną truciznę.
Słowa: Wyrzućcie to wszystko , poprzez powłokę niezrozumienia przedarły się do
świadomości delt. Tłum wydał gniewny pomruk.
- Przynoszę wam wolność - mówił Dzikus zwracając się ku blizniętom. - Przynoszę...
Dyżurny podskarbnik nie słyszał już reszty; wymknąwszy się z holu wertował
pospiesznie książkę telefoniczną.
- W mieszkaniu go nie ma - podsumował Bernard. - W moim też nie, u ciebie także
nie. W Aphroditaeum nie, w Ośrodku ani w Instytucie też nie. Dokąd on mógł pójść?
Helmholtz wzruszył ramionami. Wrócili z pracy spodziewając się, że Dzikus będzie
na nich czekał w tym lub innym spośród ich zwykłych miejsc spotkań, a tu po człowieku ani
śladu. Co zresztą było dość denerwujące, bo mieli zamiar wpaść do Biarritz
czteromiejscowym sportikopterem Helmholtza. Spóznią się na kolację, jeśli Dzikus wkrótce
nie nadejdzie.
- Poczekamy jeszcze pięć minut - oświadczył Helmholtz. - Jeśli się nie zjawi, to...
Przerwało mu dzwonienie telefonu. Podniósł słuchawkę.
- Halo! Tak, przy telefonie. - Potem, po dłuższej przerwie na słuchanie: - Forda mać! -
zaklął. - Zaraz tam będę.
- Co jest? - zainteresował się Bernard.
- To facet ze szpitala przy Park Lane, mój znajomy - odparł Helmholtz. - Dzikus tam
jest. Zdaje się, że zwariował. W każdym razie to pilne. Lecisz ze mną?
Popędzili razem do windy.
- A czyż wy chcecie być niewolnikami? - mówił właśnie Dzikus, gdy wchodzili do
wnętrza szpitala. Twarz mu płonęła rumieńcem, oczy jarzyły się blaskiem zapału i oburzenia.
- Czyż chcecie być dziećmi? Tak, dziećmi, które kwilą i rzygają - dodał zirytowany ich
zwierzęcą tępotą, która zmuszała go do ciskania obelgami w tych, których przyszedł
wyzwalać. Obelgi stukały głucho o grubą powłokę ich głupoty; patrzyli na niego z tępym
wyrazem ponurej niechęci w oczach. Tak, rzygają! , wołał. Smutek i wyrzuty sumienia,
współczucie i obowiązek - wszystko to poszło teraz w zapomnienie, zostało niejako
wchłonięte przez ostrą, przemożną nienawiść do tych na wpół zwierzęcych potworów.
- Czyż nie chcecie być wolni, być ludzmi? Nie rozumiecie pewnie nawet, co znaczą
słowa ludzkość i wolność? - gniew przydawał potoczystości jego wymowie; słowa płynęły
łatwo, szybkim strumieniem.
- Nie rozumiecie? - powtórzył, alt nie otrzymał odpowiedzi. - Dobrze więc - ciągnął
ponuro - ja was nauczę; uczynię was wolnymi, czy chcecie tego, czy nie. - I pchnąwszy
okiennice okna wychodzącego na dziedziniec szpitala, zaczął garściami wyrzucać fiolki
somy.
Przez chwilę tłum khaki milczał skamieniały, ze zdumieniem i grozą patrząc na tak
ohydne świętokradztwo.
- On zwariował - szepnął Bernard zapatrzony szeroko otwartymi oczyma. - Zabiją go.
Za... - Wielki krzyk podniósł się nagle z tłumu; zamachały w stronę Dzikusa groznie
zaciśnięte pięści. - Pomóż mu, Fordzie! - rzekł Bernard i odwrócił wzrok.
- Ford pomaga tym, którzy sobie sami pomagają. - I ze śmiechem, i to śmiechem
radosnym, Helmholtz przepchnął się przez tłum.
- Wolnymi, wolnymi! - krzyczał Dzikus i jedną ręką wyrzucał nadal somę, a drugą
tłukł w nierozróżnialne gęby napastników. - Wolnymi! - i oto nagle Helmholtz był już u jego
boku... zacny stary Helmholtz...! i też tłukł - ludzmi! - i też raz po raz sięgał garścią po fiolki.
- Tak, ludzmi, ludzmi! - i już po truciznie. Podniósł kasetę i ukazał im puste czarne wnętrze. -
Jesteście wolni!
Delty zawyły w przypływie zdwojonej furii.
- To koniec z nami - szepnął Bernard plącząc się po obrzeżu pola walki, po czym pod
wpływem nagłego impulsu rzucił się im pomagać, potem jednak zreflektował się i zatrzymał;
zawstydzony ruszył znowu; potem znowu stop i stal tak upokorzony swoim
niezdecydowaniem - jeśli im nie pomoże, to oni mogą zginąć, jeśli im pomoże, to zginie on -
gdy, Fordowi dzięki! na salę (wyłupiaste oczy i świńskie ryje gazowych masek) wpadła
policja.
Bernard popędził na spotkanie. Machał rękami; nareszcie działał, nareszcie coś robił.
Krzycząc raz po raz na pomoc! , coraz głośniej, tak aby przekonać samego siebie, że
pomaga.
- Na pomoc! Na pomoc! NA POMOC!
Policjanci odepchnęli go z drogi biegnąc do swojej roboty. Trzej z nich z przypiętych
do pleców rozpylaczy strzelało w powietrze gęstymi obłokami pary somatycznej. Dwóch
innych instalowało przenośną szafę grającą muzyki syntetycznej. Czterech pozostałych
wdarło się w tłum i plując płynem z luf pistoletów wodnych nabitych chloroformem, kładło
jednego po drugim co bardziej krewkich walczących.
- Szybko, szybko! - darł się Bernard. - Zabiją ich, jeśli się nie pospieszycie. Zab... och!
- Zirytowany jego paplaniną, jeden z policjantów poczęstował go nabojem z pistoletu
wodnego. Przez jedną lub dwie sekundy Bernard stal chwiejąc się niepewnie na nogach, które
jakby nagle utraciły kości, ścięgna i mięśnie, stając się słupami zwykłej galarety, a potem już
nawet nie galarety: wody, I osunął się bezwiednie na podłogę.
Nagle z syntetycznej szafy grającej przemówił Glos. Glos Rozsądku, Głos Dobrego
Samopoczucia. Rolka ścieżki dzwiękowej rozwijała się odtwarzając Syntetyczną Mowę
Antyrozruchową Numer Dwa (Zrednia Siła Oddziaływania). Z samej głębi nie istniejącego
serca Głos wyrzekł: Przyjaciele, przyjaciele! - tonem tak podniosłym, pełnym tak
niezmiernie czułego wyrzutu, że nawet oczy policjantów ukryte za gazmaskami zaszkliły się
na moment - po co to wszystko? Czyż nie czujecie się dobrze i szczęśliwie we wspólnocie?
Dobrze i szczęśliwie - powtórzył Głos. - Zaprzestańcie, zaprzestańcie już. - Zadrżał, opadł do
szeptu i na chwilę ucichł. Potem zaczął znowu, tonem tęsknej powagi: - Och, jakże pragnę,
byście byli szczęśliwi. Jakże pragnę byście byli dobrzy! Zaklinam, zaklinam, bądzcie dobrzy
i...
Po dwóch minutach Głos i opary somy odniosły skutek. Płacząc delty ściskały się i
całowały - półtuzinowe grupki obejmujących się blizniąt. Nawet Helmholtz i Dzikus byli
bliscy łez. Z kasy przyniesiono nowy przydział fiolek; szybko odbył się nowy rozdział i przy
akompaniamencie nabrzmiałego uczuciem barytonu Głosu ślącego pożegnania bliznięta
rozeszły się szlochając rozdzierająco. Zegnajcie, moi najdrożsi przyjaciele, najdrożsi
przyjaciele, niech was Ford ma w swej opiece! %7łegnajcie, moi najdrożsi, najdrożsi przy jacie-
je, niech was Ford ma w swej opiece. %7łegnajcie, moi najdrożsi...
Gdy zniknęła ostatnia delta, policjant wyłączył szafę. Anielski Głos umilkł. [ Pobierz całość w formacie PDF ]