[ Pobierz całość w formacie PDF ]
długości i około dziesięciu szerokości. W porównaniu z tą na Solinie to karzeł.
- Pójdziemy napić się czegoś? - zaproponował Tomek.
- Tak.
Tuż za wyjściem z tamy zeszliśmy do wsi asfaltem w lewo, w dół. Po kilkunastu
metrach po prawej stronie stał duży, drewniany budynek. Na obszernej werandzie zastawionej
drewnianymi ławami i stołami siedzieli mężczyzni popijający piwo.
Zamówiliśmy po kawie. Poprosiłem jeszcze o podwójną porcję frytek. Usiedliśmy
pomiędzy miejscowymi i słuchaliśmy ich narzekań na politykę rządu.
- Chłopcy z ośrodka przywiozą mi farbę, prowiant i możemy ruszać - wytłumaczył mi
Tomek.
- Jaki odcinek mamy do wymalowania? - dopytywałem się.
- Planowałem zrobić z tobą porządny kawałek roboty, ale sam widzisz... Wyjdziemy z
Wołkowyi i dojdziemy do Leska.
Spojrzałem na mapę. Włosy lekko stanęły mi dęba.
- %7łartujesz? - szepnąłem.
- Nie, to kawał drogi. Na oko czterdzieści kilometrów, a licząc wejścia i zejścia będzie
około pięćdziesięciu... Damy radę.
Na parking przed knajpą zajechały trzy auta z logo telewizji oraz jedno - popularnego
brukowca.
- Zdążyliśmy w samą porę - Tomek wskazał dziennikarzy palcem.
Reporterzy zapytali o coś właścicielkę baru, wsiedli do samochodów i podjechali w
stronę przystani, gdzie zatrzymywała się szalupa Bieszczadzki Cybuch należąca do
harcerzy. Była to stara DZ-eta z zamontowanym silnikiem od traktora. Płynęła wolno, ale
mogła przewiezć około trzydziestu osób. Zapewniała łączność ośrodka ze światem, bo mało
kto ryzykował wyprawę drogą, którą ja jechałem.
Po kwadransie podszedł do nas młody chłopak objuczony wielkim workiem
żeglarskim.
- Cześć! - przywitał nas.
- Cześć, Milimetr! - Tomek podał mu rękę. - Wszystko w porządku?
Milimetr w pełni zasługiwał na to miano. Miał ponad dwa metry wzrostu i posturę
atlety. Jak mi pózniej powiedział Tomek, Milimetr pracował w kuchni. Gdy to on wydawał
harcerzom posiłki, nikt nie śmiał narzekać najedzenie.
- Zadyma jak trzeba - radośnie powiedział Milimetr. - Zleciała się cała świta z hufca,
kilka telewizji, masa policjantów. Jak nie wywiady, to przesłuchania. Mówię ci, jazda bez
trzymanki.
- Pytali o mnie? - spytał Tomek.
- Wszystko wyjaśniłem wodzom, masz ich poparcie.
Tomek przejrzał zawartość worka. Były tam farby w sprayu, kilka konserw, trzy
bochenki chleba, trochę słodyczy.
- Powodzenia - Milimetr ukłonił się. - Muszę lecieć do roboty, trzeba jeszcze zawiezć
tych nowych dziennikarzy.
- Cześć! - odkrzyknęliśmy.
- Wez farby - Tomek podał mi puszki. - Ja wezmę jedzenie. Za dziesięć minut mamy
autobus, który jedzie do Wołkowyji.
Faktycznie, nie musieliśmy długo czekać na przystanku PKS-u. Po dwudziestu
minutach oglądałem zza brudnych szyb autobusu majestatyczną, szarą masę betonu, czyli
tamę na Zalewie Solińskim. Od strony Jeziora Solińskiego widać zaledwie kilkunastometrową
ścianę betonu, za to od strony Myczkowskiego - blisko siedemdziesięciometrową.
Autobus przy straszliwym zgrzycie skrzyni biegów wspinał się w stronę Myczkowa, a
potem przez Polańczyk, popularną miejscowość wypoczynkową, do Wołkowyi.
Ze wsi wyruszyliśmy około południa. Naszym zadaniem było odnowienie znaków
zielonego szlaku turystycznego.
- Dlaczego używacie farb w sprayu? - zapytałem Tomka.
- Bo są wygodniejsze, lepiej je nieść niż farby w dużych puszkach.
- Czy te kolory oznaczają stopień trudności?
- Nie. Czerwony szlak prowadzi przez całe polskie Karpaty. Zielony kolor oznacza, że
trasa prowadzi przez lasy, a żółty, że przez teren bezleśny. Niebieskie znaki to wędrówka
wzdłuż jakichś wód, rzek, jezior, zaś czarne łączą wszystkie inne drogi wędrówek. Takie
oznaczenia przyjmuje się w górach.
Najpierw weszliśmy się na szczyt Plisza o wysokości 583 metrów nad poziomem
morza. Potem wędrowaliśmy opadającym ku północnemu zachodowi grzbietem do doliny
małej rzeczki, aby ponownie wchodzić na Wierchy (653 metry), dalej przez Myczków, osadę
Rapiska i zdradliwą dolinę Bereznicy.
- W tej dolinie namiętnie gubią się wycieczki kolonistów wędrujących do Berezki -
opowiadał mi Tomek. - Mylą im się brody na Bereznicy i wchodzą na stary zielony szlak.
Nagle nad nami zrobiło się ciemno. To słońce skryło się za wierzchołkami gór.
- Paweł, wybieraj: nocleg w lesie albo w ośrodku Berdo - rzekł przyjaciel.
- Wolę las, byle nie było komarów.
- Nad Jeziorem Myczkowskim nie ma komarów, ale tu, nad rzeką nie niszczy ich jaj
zimna woda i częste zmiany jej poziomu.
Wokół naszych głów krążyły roje złośliwych stworzonek czających się tylko, żeby nas
ugryzć. Mimo upału mieliśmy założone bluzy mundurowe z długimi rękawami.
- Musimy wejść nieco wyżej. Tutaj nabierzemy wody.
Manierki włożyliśmy do Bereznicy dnem pod prąd, aby nie wlewały się do środka
drobiny piasku oraz larwy owadów niesionych przez nurt. Tomek spojrzał na kompas.
- Musimy pójść na wschód - powiedział.
Kierując się kompasem rozpoczęliśmy wędrówkę przez gęste zarośla, żeby uciec
przed komarami w dolinie. Po godzinie dotarliśmy na szczyt Berce, leżący niewiele ponad
pięćset metrów nad poziomem morza. Cały grzbiet góry jest porośnięty lasem, ale
znalezliśmy maleńką łączkę, skąd widzieliśmy wody Zalewu Solińskiego. Dzięki wejściu pod
górę dogoniliśmy słońce, które jeszcze wisiało kilka centymetrów nad horyzontem.
Sprawdziliśmy, czy w pobliżu nie ma żadnego mrowiska i rozłożyliśmy karimaty oraz
śpiwory. Tomek wykopał maleńki dołek na ognisko, a ja poszedłem poszukać chrustu. Nie
było to łatwe na górze porośniętej wysokimi sosnami. Gałęzie drzew iglastych są bardziej
suche niż liściastych, ale przez to szybciej się spalają. Dlatego na rozpałkę najlepsze są suche
świerkowe gałązki, a na noc do ognia warto włożyć grubszy bal brzozy, która będzie płonąć
całą noc. Przyznam się, że zabrałem dwa porzucone przez leśników koślawe kawałki pnia
brzozy. Nie znalazłem jednak dość suchych gałązek świerku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
długości i około dziesięciu szerokości. W porównaniu z tą na Solinie to karzeł.
- Pójdziemy napić się czegoś? - zaproponował Tomek.
- Tak.
Tuż za wyjściem z tamy zeszliśmy do wsi asfaltem w lewo, w dół. Po kilkunastu
metrach po prawej stronie stał duży, drewniany budynek. Na obszernej werandzie zastawionej
drewnianymi ławami i stołami siedzieli mężczyzni popijający piwo.
Zamówiliśmy po kawie. Poprosiłem jeszcze o podwójną porcję frytek. Usiedliśmy
pomiędzy miejscowymi i słuchaliśmy ich narzekań na politykę rządu.
- Chłopcy z ośrodka przywiozą mi farbę, prowiant i możemy ruszać - wytłumaczył mi
Tomek.
- Jaki odcinek mamy do wymalowania? - dopytywałem się.
- Planowałem zrobić z tobą porządny kawałek roboty, ale sam widzisz... Wyjdziemy z
Wołkowyi i dojdziemy do Leska.
Spojrzałem na mapę. Włosy lekko stanęły mi dęba.
- %7łartujesz? - szepnąłem.
- Nie, to kawał drogi. Na oko czterdzieści kilometrów, a licząc wejścia i zejścia będzie
około pięćdziesięciu... Damy radę.
Na parking przed knajpą zajechały trzy auta z logo telewizji oraz jedno - popularnego
brukowca.
- Zdążyliśmy w samą porę - Tomek wskazał dziennikarzy palcem.
Reporterzy zapytali o coś właścicielkę baru, wsiedli do samochodów i podjechali w
stronę przystani, gdzie zatrzymywała się szalupa Bieszczadzki Cybuch należąca do
harcerzy. Była to stara DZ-eta z zamontowanym silnikiem od traktora. Płynęła wolno, ale
mogła przewiezć około trzydziestu osób. Zapewniała łączność ośrodka ze światem, bo mało
kto ryzykował wyprawę drogą, którą ja jechałem.
Po kwadransie podszedł do nas młody chłopak objuczony wielkim workiem
żeglarskim.
- Cześć! - przywitał nas.
- Cześć, Milimetr! - Tomek podał mu rękę. - Wszystko w porządku?
Milimetr w pełni zasługiwał na to miano. Miał ponad dwa metry wzrostu i posturę
atlety. Jak mi pózniej powiedział Tomek, Milimetr pracował w kuchni. Gdy to on wydawał
harcerzom posiłki, nikt nie śmiał narzekać najedzenie.
- Zadyma jak trzeba - radośnie powiedział Milimetr. - Zleciała się cała świta z hufca,
kilka telewizji, masa policjantów. Jak nie wywiady, to przesłuchania. Mówię ci, jazda bez
trzymanki.
- Pytali o mnie? - spytał Tomek.
- Wszystko wyjaśniłem wodzom, masz ich poparcie.
Tomek przejrzał zawartość worka. Były tam farby w sprayu, kilka konserw, trzy
bochenki chleba, trochę słodyczy.
- Powodzenia - Milimetr ukłonił się. - Muszę lecieć do roboty, trzeba jeszcze zawiezć
tych nowych dziennikarzy.
- Cześć! - odkrzyknęliśmy.
- Wez farby - Tomek podał mi puszki. - Ja wezmę jedzenie. Za dziesięć minut mamy
autobus, który jedzie do Wołkowyji.
Faktycznie, nie musieliśmy długo czekać na przystanku PKS-u. Po dwudziestu
minutach oglądałem zza brudnych szyb autobusu majestatyczną, szarą masę betonu, czyli
tamę na Zalewie Solińskim. Od strony Jeziora Solińskiego widać zaledwie kilkunastometrową
ścianę betonu, za to od strony Myczkowskiego - blisko siedemdziesięciometrową.
Autobus przy straszliwym zgrzycie skrzyni biegów wspinał się w stronę Myczkowa, a
potem przez Polańczyk, popularną miejscowość wypoczynkową, do Wołkowyi.
Ze wsi wyruszyliśmy około południa. Naszym zadaniem było odnowienie znaków
zielonego szlaku turystycznego.
- Dlaczego używacie farb w sprayu? - zapytałem Tomka.
- Bo są wygodniejsze, lepiej je nieść niż farby w dużych puszkach.
- Czy te kolory oznaczają stopień trudności?
- Nie. Czerwony szlak prowadzi przez całe polskie Karpaty. Zielony kolor oznacza, że
trasa prowadzi przez lasy, a żółty, że przez teren bezleśny. Niebieskie znaki to wędrówka
wzdłuż jakichś wód, rzek, jezior, zaś czarne łączą wszystkie inne drogi wędrówek. Takie
oznaczenia przyjmuje się w górach.
Najpierw weszliśmy się na szczyt Plisza o wysokości 583 metrów nad poziomem
morza. Potem wędrowaliśmy opadającym ku północnemu zachodowi grzbietem do doliny
małej rzeczki, aby ponownie wchodzić na Wierchy (653 metry), dalej przez Myczków, osadę
Rapiska i zdradliwą dolinę Bereznicy.
- W tej dolinie namiętnie gubią się wycieczki kolonistów wędrujących do Berezki -
opowiadał mi Tomek. - Mylą im się brody na Bereznicy i wchodzą na stary zielony szlak.
Nagle nad nami zrobiło się ciemno. To słońce skryło się za wierzchołkami gór.
- Paweł, wybieraj: nocleg w lesie albo w ośrodku Berdo - rzekł przyjaciel.
- Wolę las, byle nie było komarów.
- Nad Jeziorem Myczkowskim nie ma komarów, ale tu, nad rzeką nie niszczy ich jaj
zimna woda i częste zmiany jej poziomu.
Wokół naszych głów krążyły roje złośliwych stworzonek czających się tylko, żeby nas
ugryzć. Mimo upału mieliśmy założone bluzy mundurowe z długimi rękawami.
- Musimy wejść nieco wyżej. Tutaj nabierzemy wody.
Manierki włożyliśmy do Bereznicy dnem pod prąd, aby nie wlewały się do środka
drobiny piasku oraz larwy owadów niesionych przez nurt. Tomek spojrzał na kompas.
- Musimy pójść na wschód - powiedział.
Kierując się kompasem rozpoczęliśmy wędrówkę przez gęste zarośla, żeby uciec
przed komarami w dolinie. Po godzinie dotarliśmy na szczyt Berce, leżący niewiele ponad
pięćset metrów nad poziomem morza. Cały grzbiet góry jest porośnięty lasem, ale
znalezliśmy maleńką łączkę, skąd widzieliśmy wody Zalewu Solińskiego. Dzięki wejściu pod
górę dogoniliśmy słońce, które jeszcze wisiało kilka centymetrów nad horyzontem.
Sprawdziliśmy, czy w pobliżu nie ma żadnego mrowiska i rozłożyliśmy karimaty oraz
śpiwory. Tomek wykopał maleńki dołek na ognisko, a ja poszedłem poszukać chrustu. Nie
było to łatwe na górze porośniętej wysokimi sosnami. Gałęzie drzew iglastych są bardziej
suche niż liściastych, ale przez to szybciej się spalają. Dlatego na rozpałkę najlepsze są suche
świerkowe gałązki, a na noc do ognia warto włożyć grubszy bal brzozy, która będzie płonąć
całą noc. Przyznam się, że zabrałem dwa porzucone przez leśników koślawe kawałki pnia
brzozy. Nie znalazłem jednak dość suchych gałązek świerku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]