[ Pobierz całość w formacie PDF ]
widok. Po tych słowach
bez namysłu wszedł do środka. Była mocno przywiędła, pewnie ju\ nie mogła
uprawiać tego zawodu,
co sąsiadki. Za kilka marek odczytała mu z wytłuszczonych kart przepowiednię:
"Czeka cię wspaniała
wiadomość i forsa, du\a forsa. Potem wyjedziesz bardzo daleko i ju\ nigdy nie
wrócisz. Ale nie przejmuj
się - będziesz \ył długo, będziesz szczęśliwy". Nie
mógł przejść do porządku nad tą głupią formułką,
którą pewnie recytowała ka\demu klientowi. Zastanawiał się i kalkulował. Dobra
wiadomość, pieniądze... Pewnie Fischer, ślamazarny jak ka\dy wydawca,
zdecyduje się wreszcie na wysokonakładowe Utwory zebrane. A mo\e ruszyła
sprzeda\ w Ameryce?
Podró\... Pewnie ten wyjazd do Palestyny, planowany
na przyszły rok, w związku zjózefem i jego braćmi. Czy
tak pociągnie mnie Orient, \e ju\ nigdy nie wrócę
myślą do Europy? Kto wie... Kto wie... No bo chyba
nie chodziło o podró\ do Allenstein?
Jechał do tego miasta za dwiema granicami
nie tyle dla wschodniopruskiej egzotyki, co z powodu swojej nieumiejętności
odmawiania usilnym
prośbom; wady charakteru, którą od dziesięcioleci
usiłował bez skutku zwalczyć. Pochodzący gdzieś
z okolicy minister von Kanitz tak naprzykrzał mu się
telefonami i listami, \e w końcu uległ.
"To są tereny całkowicie odcięte od głównego
pnia niemieckiej kultury. Jeśli wielcy ludzie, jak pan,
pański brat Heinrich albo Toller czy Bergengruen,
przynajmniej nie zamanifestują swojego nimi zainteresowania, to puste pole
zagospodaruje dobrze pan
wie, kto. Jestem pełen troski. Sam pan widzi, co dzieje się w Republice!" -
chrypliwie perswadował głos
ze słuchawki.
Zgodził się zatem powtórzyć w Allenstein odczyt Nietzsche a muzyka. Miłość i
nienawiść, a potem
pojechać jeszcze na kilka dni do Tungen, posiadłości
von Kanitza nieopodal Wormditt, aby jak wyraził się
minister: "Nic nie robić, rozmyślać i co najwy\ej
rozmawiać".
Pociąg zostawił za sobą lasy, rosnące po obu
stronach torów tak gęsto, \e w wagonie przez dłu\szy czas panował zielony
półmrok, wynurzył się na
zalanych słońcem odkosach między dwoma jeziorami, minął podmiejski przystanek i
zwolnił biegu
dopiero na wysokich wiaduktach, z których widać
było panoramę miasta. Zamek z brunatnej cegły,
udający gotyk kościół o osobliwej wie\y z dwoma
ostrymi hełmami, spiętrzone dachy kamienic na
wzgórzu, ni\ej ulice prawie niewidoczne pod koronami drzew - wszystko wolno
odpływało do tyłu
jak obrazki fotoplastikonu.
Na stacji to, czego się spodziewał. Przez dyskretnie uchylone drzwi zobaczył
grupkę młodzie\y
gimnazjalnej, oficjeli ubranych w wizytowe stroje,
zasapanych, wbiegających w ostatniej chwili i ocierających pot, młodego
człowieka z bukietem kwiatów,
o wysokim czole i gładko zaczesanych włosach,
błyszczących od brylantyny.
Nie był fałszywie skromny, lubił takie gesty.
Uwa\ał, \e w cywilizowanym świecie muszą istnieć
formy okazywania szacunku wybitnym ludziom.
Zapiął marynarkę i zstąpił na peron, prosto w obłok
pary wydobywającej się gdzieś spod wagonu.
Rozpoznano go od razu.
Błysk monokla w oku, uścisk dłoni wytrenowanej do oficjalnych powitań.
- Szanowny pan pozwoli, jestem Ziilh, burmistrz Allenstein. Pan nadburmistrz
prosi o wybaczenie, \e nie mógł przybyć osobiście. Będzie na
odczycie. A to doktor Trotz, dyrektor naszego gimnazjum.
Woń naftaliny i łagodnego tytoniu, ukłon,
zbyt uni\ony, ale ściśnięcie dłoni zdecydowane,
mocne.
- Witam pana serdecznie, Herr Mann. Czytałem wszystko, co pan napisał. Jestem
zachwycony.
A to profesor Kokoschka, bardzo chciał pana poznać
osobiście.
No tak, tego i tutaj nie mogło zabraknąć.
Mundur w kolorze kloaki, pas, koalicyjka, buty do
konnej jazdy jak lustro. Te okrągłe czapki zawsze
przypominały mu kształtem spluwaczki, które w sanatorium w Davos posługacze
wynosili rano na długich trzonkach z pokojów prątkujących chorych.
Zamiast uścisku dłoni - efektowny trzask obcasami
o asfalt.
- Miło mi. Co pan wykłada?
-Języki klasyczne! - zagrzmiała gromka
odpowiedz.
-Ach, tak... -
Owacja gimnazjalistów, kwiaty od pobladłego młodzieńca, okazuje się, miejscowego
poety lirycznego, egzemplarz Czarodziejskiej góry, nachalnie
podsuwany do podpisu przez jakąś matkę z dwojgiem dzieci, co nauczyciel w
uniformie uznał za nietakt i komentował cichymi przekleństwami. Uwagi
o klimacie Prus Wschodnich, o pogodzie i podró\y,
wzywanie baga\owego.
- Szanowny pan pozwoli, auto ju\ czeka.
-Jeśli mo\na, wolałbym doro\ką. Chciałbym
zaczerpnąć...
W tym momencie przerwał. Coś daleko, pod
ścianą dworcowego budynku, raptownie przykuło
jego uwagę. Czyjeś spojrzenie. Jak nagły, niespodziewany błysk, powodujący
skurcz całego ciała
i odruchowe wstrzymanie oddechu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
widok. Po tych słowach
bez namysłu wszedł do środka. Była mocno przywiędła, pewnie ju\ nie mogła
uprawiać tego zawodu,
co sąsiadki. Za kilka marek odczytała mu z wytłuszczonych kart przepowiednię:
"Czeka cię wspaniała
wiadomość i forsa, du\a forsa. Potem wyjedziesz bardzo daleko i ju\ nigdy nie
wrócisz. Ale nie przejmuj
się - będziesz \ył długo, będziesz szczęśliwy". Nie
mógł przejść do porządku nad tą głupią formułką,
którą pewnie recytowała ka\demu klientowi. Zastanawiał się i kalkulował. Dobra
wiadomość, pieniądze... Pewnie Fischer, ślamazarny jak ka\dy wydawca,
zdecyduje się wreszcie na wysokonakładowe Utwory zebrane. A mo\e ruszyła
sprzeda\ w Ameryce?
Podró\... Pewnie ten wyjazd do Palestyny, planowany
na przyszły rok, w związku zjózefem i jego braćmi. Czy
tak pociągnie mnie Orient, \e ju\ nigdy nie wrócę
myślą do Europy? Kto wie... Kto wie... No bo chyba
nie chodziło o podró\ do Allenstein?
Jechał do tego miasta za dwiema granicami
nie tyle dla wschodniopruskiej egzotyki, co z powodu swojej nieumiejętności
odmawiania usilnym
prośbom; wady charakteru, którą od dziesięcioleci
usiłował bez skutku zwalczyć. Pochodzący gdzieś
z okolicy minister von Kanitz tak naprzykrzał mu się
telefonami i listami, \e w końcu uległ.
"To są tereny całkowicie odcięte od głównego
pnia niemieckiej kultury. Jeśli wielcy ludzie, jak pan,
pański brat Heinrich albo Toller czy Bergengruen,
przynajmniej nie zamanifestują swojego nimi zainteresowania, to puste pole
zagospodaruje dobrze pan
wie, kto. Jestem pełen troski. Sam pan widzi, co dzieje się w Republice!" -
chrypliwie perswadował głos
ze słuchawki.
Zgodził się zatem powtórzyć w Allenstein odczyt Nietzsche a muzyka. Miłość i
nienawiść, a potem
pojechać jeszcze na kilka dni do Tungen, posiadłości
von Kanitza nieopodal Wormditt, aby jak wyraził się
minister: "Nic nie robić, rozmyślać i co najwy\ej
rozmawiać".
Pociąg zostawił za sobą lasy, rosnące po obu
stronach torów tak gęsto, \e w wagonie przez dłu\szy czas panował zielony
półmrok, wynurzył się na
zalanych słońcem odkosach między dwoma jeziorami, minął podmiejski przystanek i
zwolnił biegu
dopiero na wysokich wiaduktach, z których widać
było panoramę miasta. Zamek z brunatnej cegły,
udający gotyk kościół o osobliwej wie\y z dwoma
ostrymi hełmami, spiętrzone dachy kamienic na
wzgórzu, ni\ej ulice prawie niewidoczne pod koronami drzew - wszystko wolno
odpływało do tyłu
jak obrazki fotoplastikonu.
Na stacji to, czego się spodziewał. Przez dyskretnie uchylone drzwi zobaczył
grupkę młodzie\y
gimnazjalnej, oficjeli ubranych w wizytowe stroje,
zasapanych, wbiegających w ostatniej chwili i ocierających pot, młodego
człowieka z bukietem kwiatów,
o wysokim czole i gładko zaczesanych włosach,
błyszczących od brylantyny.
Nie był fałszywie skromny, lubił takie gesty.
Uwa\ał, \e w cywilizowanym świecie muszą istnieć
formy okazywania szacunku wybitnym ludziom.
Zapiął marynarkę i zstąpił na peron, prosto w obłok
pary wydobywającej się gdzieś spod wagonu.
Rozpoznano go od razu.
Błysk monokla w oku, uścisk dłoni wytrenowanej do oficjalnych powitań.
- Szanowny pan pozwoli, jestem Ziilh, burmistrz Allenstein. Pan nadburmistrz
prosi o wybaczenie, \e nie mógł przybyć osobiście. Będzie na
odczycie. A to doktor Trotz, dyrektor naszego gimnazjum.
Woń naftaliny i łagodnego tytoniu, ukłon,
zbyt uni\ony, ale ściśnięcie dłoni zdecydowane,
mocne.
- Witam pana serdecznie, Herr Mann. Czytałem wszystko, co pan napisał. Jestem
zachwycony.
A to profesor Kokoschka, bardzo chciał pana poznać
osobiście.
No tak, tego i tutaj nie mogło zabraknąć.
Mundur w kolorze kloaki, pas, koalicyjka, buty do
konnej jazdy jak lustro. Te okrągłe czapki zawsze
przypominały mu kształtem spluwaczki, które w sanatorium w Davos posługacze
wynosili rano na długich trzonkach z pokojów prątkujących chorych.
Zamiast uścisku dłoni - efektowny trzask obcasami
o asfalt.
- Miło mi. Co pan wykłada?
-Języki klasyczne! - zagrzmiała gromka
odpowiedz.
-Ach, tak... -
Owacja gimnazjalistów, kwiaty od pobladłego młodzieńca, okazuje się, miejscowego
poety lirycznego, egzemplarz Czarodziejskiej góry, nachalnie
podsuwany do podpisu przez jakąś matkę z dwojgiem dzieci, co nauczyciel w
uniformie uznał za nietakt i komentował cichymi przekleństwami. Uwagi
o klimacie Prus Wschodnich, o pogodzie i podró\y,
wzywanie baga\owego.
- Szanowny pan pozwoli, auto ju\ czeka.
-Jeśli mo\na, wolałbym doro\ką. Chciałbym
zaczerpnąć...
W tym momencie przerwał. Coś daleko, pod
ścianą dworcowego budynku, raptownie przykuło
jego uwagę. Czyjeś spojrzenie. Jak nagły, niespodziewany błysk, powodujący
skurcz całego ciała
i odruchowe wstrzymanie oddechu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]