[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wychowaniu wiele można było zarzucić, to jednej rzeczy słusznie
ją nauczono: nie cofać się przed przeszkodami.
Kiedy przewróciła się o drzewo, nie zapłakała już tak jak rok
temu. Rozzłościła się, krzyknęła i wstała. I szła dalej ciężkim,
przewalającym sią krokiem.
Pewnego dnia doszła do ogrodu inżyniera. Wielu chciałoby tam
pójść, ale nie ośmieliło się nigdy. Trzeba było tylko przejść przez
białą, nasłonecznioną bramę, otoczoną kolumnami. Na ich
szczycie stały kamienne wazy, pełne kolorowych roślin. Nie było
nic w tym trudnego.
Helmi szła po ścieżce obsadzonej metrowymi krzewami. Szła
tak długo, aż znalazła jabłonkę. Długo cieszyła się jej widokiem,
potem wyprostowała się, spojrzała na taras i poszła wprost ku
niemu.
Stanęła za ogrodzeniem i zaglądała od środka jak małpka w
wesołym miasteczku". Na plecionym fotelu siedziała biała pani i
płomieniem świecy opalała owłosione łydki. Ogień frywolnie lizał
białą skórę i osmalał ją.
37
Helmi westchnęła. Oczywiście nie z żalu, tylko jak zwierzątko,
co westchnie czasem, gdy nie pojmuje ludzkich czynności. A
potem kichnęła, i to ocknęło panią. Płomyk aż spłaszczył się na
nodze i zgasł.
Ach powiedziała pani. Jest tam jakieś dziecko?
Helmi nie umiała na to odpowiedzieć. Kichnęła tylko
jeszcze raz, aż z nosa pociekło, więc otarła go ręką.
Pani odrzuciła świecę i naciągnęła pończochy na osmalone nogi.
Potem zeszła z ganku, chwyciła Helmi za rękę i powiodła ją z
powrotem ku drodze. Pochyliła się dobrotliwie nad dzieckiem,
przytrzymała rączkę, która była chropowata jak gałązka jodły, i
pokazała wielki słonecznik.
Czy wiesz, co to jest?
Mlecz powiedziała dziewczynka i odwróciła główkę do
innych kwiatów.
Czyżby, doprawdy? A to co? Pani dotknęła teraz ciemnej,
pąsowej róży, rozkwitłej jak wszystkie ziemskie słodycze.
Dała ją Helmi powąchać, ale ta poczuła tylko znajomą woń
fabryki celulozy.
Dmuchawiec powiedziała dziewczynka obojętnie.
Pani była bezdzietna. Cóż dziwnego, że nie znała dzieci?
Jej mąż był stary, łysy i tak jak ona zmęczony fabrycznym dymem.
%7łyły na karku miał naciągnięte i nabrzmiałe. Wiało od niego
chłodem. Znikąd więc nie miała pani radości. Nie miała też psa, i z
braku czegoś lepszego z fabrycznym dzieckiem ciągnęła
zaczętą zabawę. Pytała więc dalej o nazwy kwiatów. Ale wszystkie
one były dla Helmi dmuchawcami, niebieskie dmuchawce,
czerwone dmuchawce i nawet bodziszek, cierń też był
dmuchawcem. Pani śmiała się za każdym razem. %7łe też dziecko
może być tak uparte i patrzeć tak obojętnie na prześliczne kwiaty.
Nie lubisz kwiatów? spytała pani serdecznie, ale
dziewczynka patrzyła tylko na nią.
Cóż za nonsens pytać, czy lubi, jeśli ich w ogóle nie zna? Na
wiosnę zerwała Helmi z ziemi żółty pączek, pierwszy który przebił
się pod ścianą komórki. Pokazała go starej kobiecie, a ta
powiedziała, jak się kwiat nazywa. Dziew-
38
czynka zgniotła kwiatuszek i wyrzuciła go. Odtąd każdy kwiat
zwała mleczem.
Dziewczynka lubi konserwę rzekła po chwili. Pani nie
przeczuwała, ile wysiłku i napięcia kosztowało dziecko
sformułowanie tego zdania. Trzymała je przecież za rękę obca
kobieta. A pani zaśmiała się tylko i zaśpiewała piosenkę. Sądziła,
że właśnie to lubiłoby jej nienarodzone, wymarzone dziecko.
Helmi patrzyła znów na drogę. Cichutka piosenka o białej
owieczce była niczym w porównaniu z pijackim rykiem w nocy na
podwórku Riemulinna.
Odtąd Helmi codziennie robiła takie wędrówki. Płaszcz
przewiązywała rzemykiem, czapka nie opadała już tak głęboko na
oczy. Helmi nauczyła się ją podnosić i czyniła to tak długo, aż
odsłoniła białe czoło, zgarnąwszy włosy do tyłu. W dziewczynce
było coś przebiegłego, kiedy tak szła naprzód. Codziennie też, jak i
dorośli, kroczyła do wesołego miasteczka".
Dorośli szli tam o zmierzchu. Bo cóż innego mogliby robić w
długie, monotonne wieczory? Natomiast Helmi prześlizgiwała się
przez płot, kiedy tylko chciała. Gdy pochyliwszy się ku ziemi
rozkopywała trociny, parskając i dmuchając wpełzała do środka
namiotu, było zazwyczaj już koło południa. W trocinach na
parkiecie można było coś znalezć. Bilety wejściowe, puste pudełka
od papierosów, sznurowadło, słomiane pierścionki lub prześliczne
kręcone podwiązki. Wszystko to zbierała do kieszeni. Raz znalazła
okulary. Kiedy podniosła je, jedno szkiełko było jeszcze całe. Z
jakąś pasją chowała wszystko między kamieniami pod komórką.
Jej sfcarbczyk swą wartością nie pozostawał daleko w tyle za
matczynym pudełkiem. W każdym razie dla każdej z nich
przedstawiał tę samą wartość.
Pewnego poranka, kiedy wiał wschodni wiatr, a niebo było jak
sierść barana i zanosiło się na ulewę, jesień przyszła naprawdę.
Helmi włożyła piąstkę do ust i poszła w stronę wesołego
miasteczka". Płótno namiotu było zdjęte, a szyld leżał na ziemi.
Nad wszystkim gwizdał ohydny wiatr. Pożółkła brzoza machała
zmęczonymi gałązkami na cmentarzu dogasających ludzkich
uczuć. Akurat Iivari za-
39
bijał gwozdziami skrzynię. Na jego twarzy był jeszcze clownowski
wyraz po wczorajszych występach.
Dziś Helmi nie potrzebowała przedzierać się pod płotem.
Wszystko było otwarte i dostępne. Po raz pierwszy poczuła
prawdziwy żal i osamotnienie. Próbowała ślizgać się na deskach,
ale to nie było już tak miłe, kiedy zabrakło nad głową namiotu.
Helmi pragnęła dachu ,,wesołego miasteczka", z którego zwisały
zwały kurzu, pourywane sznurki i ciemne siatki pajęczyn. Tak jak i
dorośli tęskniła do płótna, które by oddzieliło niebo od ziemi. I jak
Iivari też pójdzie, to już nikt nie da Helmi resztek z butelek po
piwie.
Wielki zielony grzechotnik patrzył smutny i ciężki poprzez [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
wychowaniu wiele można było zarzucić, to jednej rzeczy słusznie
ją nauczono: nie cofać się przed przeszkodami.
Kiedy przewróciła się o drzewo, nie zapłakała już tak jak rok
temu. Rozzłościła się, krzyknęła i wstała. I szła dalej ciężkim,
przewalającym sią krokiem.
Pewnego dnia doszła do ogrodu inżyniera. Wielu chciałoby tam
pójść, ale nie ośmieliło się nigdy. Trzeba było tylko przejść przez
białą, nasłonecznioną bramę, otoczoną kolumnami. Na ich
szczycie stały kamienne wazy, pełne kolorowych roślin. Nie było
nic w tym trudnego.
Helmi szła po ścieżce obsadzonej metrowymi krzewami. Szła
tak długo, aż znalazła jabłonkę. Długo cieszyła się jej widokiem,
potem wyprostowała się, spojrzała na taras i poszła wprost ku
niemu.
Stanęła za ogrodzeniem i zaglądała od środka jak małpka w
wesołym miasteczku". Na plecionym fotelu siedziała biała pani i
płomieniem świecy opalała owłosione łydki. Ogień frywolnie lizał
białą skórę i osmalał ją.
37
Helmi westchnęła. Oczywiście nie z żalu, tylko jak zwierzątko,
co westchnie czasem, gdy nie pojmuje ludzkich czynności. A
potem kichnęła, i to ocknęło panią. Płomyk aż spłaszczył się na
nodze i zgasł.
Ach powiedziała pani. Jest tam jakieś dziecko?
Helmi nie umiała na to odpowiedzieć. Kichnęła tylko
jeszcze raz, aż z nosa pociekło, więc otarła go ręką.
Pani odrzuciła świecę i naciągnęła pończochy na osmalone nogi.
Potem zeszła z ganku, chwyciła Helmi za rękę i powiodła ją z
powrotem ku drodze. Pochyliła się dobrotliwie nad dzieckiem,
przytrzymała rączkę, która była chropowata jak gałązka jodły, i
pokazała wielki słonecznik.
Czy wiesz, co to jest?
Mlecz powiedziała dziewczynka i odwróciła główkę do
innych kwiatów.
Czyżby, doprawdy? A to co? Pani dotknęła teraz ciemnej,
pąsowej róży, rozkwitłej jak wszystkie ziemskie słodycze.
Dała ją Helmi powąchać, ale ta poczuła tylko znajomą woń
fabryki celulozy.
Dmuchawiec powiedziała dziewczynka obojętnie.
Pani była bezdzietna. Cóż dziwnego, że nie znała dzieci?
Jej mąż był stary, łysy i tak jak ona zmęczony fabrycznym dymem.
%7łyły na karku miał naciągnięte i nabrzmiałe. Wiało od niego
chłodem. Znikąd więc nie miała pani radości. Nie miała też psa, i z
braku czegoś lepszego z fabrycznym dzieckiem ciągnęła
zaczętą zabawę. Pytała więc dalej o nazwy kwiatów. Ale wszystkie
one były dla Helmi dmuchawcami, niebieskie dmuchawce,
czerwone dmuchawce i nawet bodziszek, cierń też był
dmuchawcem. Pani śmiała się za każdym razem. %7łe też dziecko
może być tak uparte i patrzeć tak obojętnie na prześliczne kwiaty.
Nie lubisz kwiatów? spytała pani serdecznie, ale
dziewczynka patrzyła tylko na nią.
Cóż za nonsens pytać, czy lubi, jeśli ich w ogóle nie zna? Na
wiosnę zerwała Helmi z ziemi żółty pączek, pierwszy który przebił
się pod ścianą komórki. Pokazała go starej kobiecie, a ta
powiedziała, jak się kwiat nazywa. Dziew-
38
czynka zgniotła kwiatuszek i wyrzuciła go. Odtąd każdy kwiat
zwała mleczem.
Dziewczynka lubi konserwę rzekła po chwili. Pani nie
przeczuwała, ile wysiłku i napięcia kosztowało dziecko
sformułowanie tego zdania. Trzymała je przecież za rękę obca
kobieta. A pani zaśmiała się tylko i zaśpiewała piosenkę. Sądziła,
że właśnie to lubiłoby jej nienarodzone, wymarzone dziecko.
Helmi patrzyła znów na drogę. Cichutka piosenka o białej
owieczce była niczym w porównaniu z pijackim rykiem w nocy na
podwórku Riemulinna.
Odtąd Helmi codziennie robiła takie wędrówki. Płaszcz
przewiązywała rzemykiem, czapka nie opadała już tak głęboko na
oczy. Helmi nauczyła się ją podnosić i czyniła to tak długo, aż
odsłoniła białe czoło, zgarnąwszy włosy do tyłu. W dziewczynce
było coś przebiegłego, kiedy tak szła naprzód. Codziennie też, jak i
dorośli, kroczyła do wesołego miasteczka".
Dorośli szli tam o zmierzchu. Bo cóż innego mogliby robić w
długie, monotonne wieczory? Natomiast Helmi prześlizgiwała się
przez płot, kiedy tylko chciała. Gdy pochyliwszy się ku ziemi
rozkopywała trociny, parskając i dmuchając wpełzała do środka
namiotu, było zazwyczaj już koło południa. W trocinach na
parkiecie można było coś znalezć. Bilety wejściowe, puste pudełka
od papierosów, sznurowadło, słomiane pierścionki lub prześliczne
kręcone podwiązki. Wszystko to zbierała do kieszeni. Raz znalazła
okulary. Kiedy podniosła je, jedno szkiełko było jeszcze całe. Z
jakąś pasją chowała wszystko między kamieniami pod komórką.
Jej sfcarbczyk swą wartością nie pozostawał daleko w tyle za
matczynym pudełkiem. W każdym razie dla każdej z nich
przedstawiał tę samą wartość.
Pewnego poranka, kiedy wiał wschodni wiatr, a niebo było jak
sierść barana i zanosiło się na ulewę, jesień przyszła naprawdę.
Helmi włożyła piąstkę do ust i poszła w stronę wesołego
miasteczka". Płótno namiotu było zdjęte, a szyld leżał na ziemi.
Nad wszystkim gwizdał ohydny wiatr. Pożółkła brzoza machała
zmęczonymi gałązkami na cmentarzu dogasających ludzkich
uczuć. Akurat Iivari za-
39
bijał gwozdziami skrzynię. Na jego twarzy był jeszcze clownowski
wyraz po wczorajszych występach.
Dziś Helmi nie potrzebowała przedzierać się pod płotem.
Wszystko było otwarte i dostępne. Po raz pierwszy poczuła
prawdziwy żal i osamotnienie. Próbowała ślizgać się na deskach,
ale to nie było już tak miłe, kiedy zabrakło nad głową namiotu.
Helmi pragnęła dachu ,,wesołego miasteczka", z którego zwisały
zwały kurzu, pourywane sznurki i ciemne siatki pajęczyn. Tak jak i
dorośli tęskniła do płótna, które by oddzieliło niebo od ziemi. I jak
Iivari też pójdzie, to już nikt nie da Helmi resztek z butelek po
piwie.
Wielki zielony grzechotnik patrzył smutny i ciężki poprzez [ Pobierz całość w formacie PDF ]