[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Próbuje kopnąć go w krocze, lecz pozycja jest zbyt niewygodna.
W końcu przychodzę do siebie. Startuję...
Jakiś zamazany ruch. Nie ja, nie Josi, nie on. On skowyczy i gwałtownie od niej odskakuje.
Coś się stało i to szybko. Przez chwilę stoję osłupiały. Nie wiem właściwie, co się stało.
Spostrzegam nagle, że obok Josi i jasnowłosego pojawił się Boogi. Jego śniada twarz jest
nieprzenikniona, twarda. Kołysze się na podbiciach stóp. W tył i w przód, w tył i w przód... Z
ręki do ręki przekłada nóż do siekania mięsa.
Na prawym policzku obcego z wolna występuje czarna smuga. Rozprzestrzenia się i zaczyna
ściekać powolnymi, grubymi kroplami. Mężczyzna przykłada dłoń do policzka, patrzy na
mokre palce, potem na Boogiego i na ostrze. Jego zdziwiona twarz zaczyna się rozjaśniać.
Jest na bolesnej drodze do wytrzezwienia. Cofa się, zatacza na kapitana Kertora, który chwyta
go i utrzymuje na nogach. Obcy odwraca się i patrzy na Kertora. Myśli, że to wybawca.
Omyłka.
- Widziałeś to? - sapie. - On próbował mnie zabić.
- Nie, synku - uspokaja go milicjant. - Wszystko zrozumiałeś opacznie. On próbował
uratować ci życie. Ja zamierzałem cię zabić, lecz on dopadł cię pierwszy. - Emerytowany
oficer uśmiecha się do ociekającego krwią jasnowłosego. - Nikt nie będzie paskudził z panną
Josi. Nikt - obrócił obcego i wskazał drzwi. - Właśnie wychodziłeś, prawda? Chodzmy,
odprowadzę cię do wyjścia.
Uwolniony gość zachwiał się i popędził w kierunku frontowych drzwi. Lecz to jeszcze nie był
koniec. Coś błyska nad nim i z głuchym łomotem wbija się we framugę drzwi dokładnie nad
głową obcego. Czubek noża Boogiego chowa się w drewnie.
Ofiara wrzeszczy, splata palce nad głową i z trzaskiem przebija się przez zamknięte drzwi.
I tak kończy się ten drobny incydent.
Kertor wzdycha, podchodzi do drzwi i wyciąga nóż. Spogląda na uśmiechniętego szeroko
kucharza.
- Jesteś beznadziejnym pozerem, Boogi. Ciągle się w tym ćwiczysz i kiedyś posiekasz cały
ten cholerny dom. I popatrz na to drewno. Josi odbije to sobie na twojej skórze.
Rzucił ostrze z powrotem kucharzowi, który przytupywał w wesołych obrotach, przyjmując
wszystko jako wyrazy uznania.
Spojrzałem na dziurę w miejscu, gdzie nóż uderzył. Po prawej i lewej stronie widniały inne
głębokie wcięcia. Widocznie nie pierwszy raz nóż Boogiego żegnał wychodzącego gościa.
Boogi panował nad sytuacją.
Ukradkiem spojrzałem w głąb sali. Josi odeszła. Zastanawiałem się, jak by to było, gdyby ten
przedmiot zagłębił się w mojej czaszce. Faktycznie, nie poczułbym niczego. Zmierć
nastąpiłaby natychmiast. Potarłem tył głowy. Potem zapakowałem jedzenie, wziąłem chleb i
napar dla Gearinga i drżąc wyszedłem.
Pózniej usłyszałem opowieść, że Boogi zabił człowieka, który szpetnie nazwał Josi, lecz
wymknął się jakoś i nigdy nie rozpoznano w nim zabójcy. Czy mogła to być prawda? Nie
miałem zamiaru tego sprawdzać.
Rozdział dziewiąty
DAUGI SPACER
Był środek nocy.
Leżałem w łóżku z otwartymi oczami i myślałem o przyszłości czy raczej o jej braku.
%7ładnego tematu do kazania. %7ładnego kazania. Oblany kurs u Garda, stypendium
przekreślone, wyrzucenie z kolegium. Matka będzie zdruzgotana.
Chciałem umrzeć, lecz pragnąłem zrobić to w sposób, który nie zraniłby matki. Chciałem,
żeby siriS objawił się na krótko w jednym tylko, wyłącznym celu - takiego uporządkowania i
poprzestawiania świata, bym nigdy w nim nie zaistniał; odmiennej kontynuacji
czasoprzestrzeni, która potoczyłaby się z furkotem do przodu, lecz już beze mnie.
Nierealne.
Były jeszcze inne sposoby. Zawsze pozostawała Chata Zmierci. Dziwna myśl.
Najprostszym lecz niemożliwym rozwiązaniem byłoby pójść spać i więcej już się nie obudzić.
Lecz nie wiedziałem, jak to zrobić. Czy matka pragnęła tego, kiedy umarli ojciec i Gil? A
może nawet teraz? Czy kiedykolwiek prosiła w wieczornych modlitwach: drogi Siris, proszę,
nie pozwól mi się obudzić... No dobrze, może to czyniła. Zasłużyła na spokój.
A więc czyją było właściwie zasługą, że istniałem w tej ciemnej dziurze?
Nie byłem szczególnym przypadkiem. Oboje z matką byliśmy bezradnymi pionkami jakiejś
kosmicznej partii jaq. Wolna wola była gówno warta. Posiadaliśmy ją w takim sensie i o tyle,
o ile mają ją unoszące się w powietrzu pyłki kurzu.
Och, siriS. Odwróciłem się i ukryłem twarz w poduszce. Jutro będzie cinque. Po południu
pójdę na długi spacer i może coś wymyślę: Pragnąłbym spędzić z Josi tuzin chwil, choćby
tylko trzymając się za ręce poprzez stół.
Ale jutro nie będę myślał o Josi, lecz o tematach do kazania. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
Próbuje kopnąć go w krocze, lecz pozycja jest zbyt niewygodna.
W końcu przychodzę do siebie. Startuję...
Jakiś zamazany ruch. Nie ja, nie Josi, nie on. On skowyczy i gwałtownie od niej odskakuje.
Coś się stało i to szybko. Przez chwilę stoję osłupiały. Nie wiem właściwie, co się stało.
Spostrzegam nagle, że obok Josi i jasnowłosego pojawił się Boogi. Jego śniada twarz jest
nieprzenikniona, twarda. Kołysze się na podbiciach stóp. W tył i w przód, w tył i w przód... Z
ręki do ręki przekłada nóż do siekania mięsa.
Na prawym policzku obcego z wolna występuje czarna smuga. Rozprzestrzenia się i zaczyna
ściekać powolnymi, grubymi kroplami. Mężczyzna przykłada dłoń do policzka, patrzy na
mokre palce, potem na Boogiego i na ostrze. Jego zdziwiona twarz zaczyna się rozjaśniać.
Jest na bolesnej drodze do wytrzezwienia. Cofa się, zatacza na kapitana Kertora, który chwyta
go i utrzymuje na nogach. Obcy odwraca się i patrzy na Kertora. Myśli, że to wybawca.
Omyłka.
- Widziałeś to? - sapie. - On próbował mnie zabić.
- Nie, synku - uspokaja go milicjant. - Wszystko zrozumiałeś opacznie. On próbował
uratować ci życie. Ja zamierzałem cię zabić, lecz on dopadł cię pierwszy. - Emerytowany
oficer uśmiecha się do ociekającego krwią jasnowłosego. - Nikt nie będzie paskudził z panną
Josi. Nikt - obrócił obcego i wskazał drzwi. - Właśnie wychodziłeś, prawda? Chodzmy,
odprowadzę cię do wyjścia.
Uwolniony gość zachwiał się i popędził w kierunku frontowych drzwi. Lecz to jeszcze nie był
koniec. Coś błyska nad nim i z głuchym łomotem wbija się we framugę drzwi dokładnie nad
głową obcego. Czubek noża Boogiego chowa się w drewnie.
Ofiara wrzeszczy, splata palce nad głową i z trzaskiem przebija się przez zamknięte drzwi.
I tak kończy się ten drobny incydent.
Kertor wzdycha, podchodzi do drzwi i wyciąga nóż. Spogląda na uśmiechniętego szeroko
kucharza.
- Jesteś beznadziejnym pozerem, Boogi. Ciągle się w tym ćwiczysz i kiedyś posiekasz cały
ten cholerny dom. I popatrz na to drewno. Josi odbije to sobie na twojej skórze.
Rzucił ostrze z powrotem kucharzowi, który przytupywał w wesołych obrotach, przyjmując
wszystko jako wyrazy uznania.
Spojrzałem na dziurę w miejscu, gdzie nóż uderzył. Po prawej i lewej stronie widniały inne
głębokie wcięcia. Widocznie nie pierwszy raz nóż Boogiego żegnał wychodzącego gościa.
Boogi panował nad sytuacją.
Ukradkiem spojrzałem w głąb sali. Josi odeszła. Zastanawiałem się, jak by to było, gdyby ten
przedmiot zagłębił się w mojej czaszce. Faktycznie, nie poczułbym niczego. Zmierć
nastąpiłaby natychmiast. Potarłem tył głowy. Potem zapakowałem jedzenie, wziąłem chleb i
napar dla Gearinga i drżąc wyszedłem.
Pózniej usłyszałem opowieść, że Boogi zabił człowieka, który szpetnie nazwał Josi, lecz
wymknął się jakoś i nigdy nie rozpoznano w nim zabójcy. Czy mogła to być prawda? Nie
miałem zamiaru tego sprawdzać.
Rozdział dziewiąty
DAUGI SPACER
Był środek nocy.
Leżałem w łóżku z otwartymi oczami i myślałem o przyszłości czy raczej o jej braku.
%7ładnego tematu do kazania. %7ładnego kazania. Oblany kurs u Garda, stypendium
przekreślone, wyrzucenie z kolegium. Matka będzie zdruzgotana.
Chciałem umrzeć, lecz pragnąłem zrobić to w sposób, który nie zraniłby matki. Chciałem,
żeby siriS objawił się na krótko w jednym tylko, wyłącznym celu - takiego uporządkowania i
poprzestawiania świata, bym nigdy w nim nie zaistniał; odmiennej kontynuacji
czasoprzestrzeni, która potoczyłaby się z furkotem do przodu, lecz już beze mnie.
Nierealne.
Były jeszcze inne sposoby. Zawsze pozostawała Chata Zmierci. Dziwna myśl.
Najprostszym lecz niemożliwym rozwiązaniem byłoby pójść spać i więcej już się nie obudzić.
Lecz nie wiedziałem, jak to zrobić. Czy matka pragnęła tego, kiedy umarli ojciec i Gil? A
może nawet teraz? Czy kiedykolwiek prosiła w wieczornych modlitwach: drogi Siris, proszę,
nie pozwól mi się obudzić... No dobrze, może to czyniła. Zasłużyła na spokój.
A więc czyją było właściwie zasługą, że istniałem w tej ciemnej dziurze?
Nie byłem szczególnym przypadkiem. Oboje z matką byliśmy bezradnymi pionkami jakiejś
kosmicznej partii jaq. Wolna wola była gówno warta. Posiadaliśmy ją w takim sensie i o tyle,
o ile mają ją unoszące się w powietrzu pyłki kurzu.
Och, siriS. Odwróciłem się i ukryłem twarz w poduszce. Jutro będzie cinque. Po południu
pójdę na długi spacer i może coś wymyślę: Pragnąłbym spędzić z Josi tuzin chwil, choćby
tylko trzymając się za ręce poprzez stół.
Ale jutro nie będę myślał o Josi, lecz o tematach do kazania. [ Pobierz całość w formacie PDF ]