[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mogłem wnosić jednakże, że o wycieczce naszej do
świątyni wiedzieli i że ich to uraziło.
Pokazano nam natomiast bez najmniejszych
trudności podobiznę innego bóstwa, a fakt ten
ułatwił niespodziewanie porozumiewanie się między
nami i naszymi towarzyszami. Znajdowało się ono w
dolnej części świątyni w pokoju pozbawionym
ozdób i nie różniącym się z wyglądu od innych
znanych nam sal. Był to posąg z kości słoniowej,
pożółkłej ze starości, przedstawiający kobietę z
włócznią w ręku. Na ramieniu jej siedziała sowa.
Strażnikiem posągu był sędziwy starzec; na pierwszy
rzut oka poznaliśmy, mimo podeszłego jego wieku,
że należał do innej rasy, niż mieszkańcy Schronu.
Zwiadczyły o tern delikatne rysy twarzy i smukłą
budowa ciała. Kiedy przyglądaliśmy się posągowi z
kości słoniowej, który wydawał się Maracotowi i
dziwnie znajomym, starzec zagadnął nas.
- Thea - rzekł, wskazując na statuę.
- Na Boga! - zawołałem. - On mówi po
grecku.
-. Thea! Athena! - powtórzył starzec.
Nie było wątpliwości. Bogini - Atena -
słowa te mogły mieć tylko jedno znaczenie. Maracot,
którego cudowny mózg wchłonął cośkolwiek z
każdej gałęzi wiedzy ludzkiej, zaczął natychmiast
stawiać pytania w klasycznej greczyznie. Starzec
zrozumiał je tylko częściowo i odpowiadał w
djalekcie tak archaicznym, że czasami nie
wiedzieliśmy, co chce powiedzieć. Znalazł jednak
pośrednika i przy jego pomocy mógł z wielką
trudnością udzielić nam pewnych wyjaśnień.
- Jest to niezbitym dowodem - mówił tego
wieczoru Maracot - że legendy opierają się zawsze
na prawdziwych faktach, które dopiero z czasem
ulegają przeinaczeniu. Wiecie zapewne - a może nie
wiecie - że w okresie, kiedy przyszło do zagłady
wielkiej wyspy, toczyła się wojna między Grekami i
mieszkańcami Atlantydy. Wspomina o tem Solon,
który czerpał wiadomości od kapłanów w Sais.
Możemy przyjąć, że w owym czasie znajdowali się
w Atlantyckie jeńcy greccy, że pewna ich liczba
przeznaczoną była do obsługi kapłanów świątyni i ze
niewolnicy ci zachowali wiarę swych ojców.
Człowiek, który z nami rozmawiał, był, o ile
mogłem zrozumieć, dziedzicznym kapłanem kultu.
Kto wie, czy się pózniej nie dowiemy czegoś więcej
o tym starożytnym narodzie?
Co do mnie - rzekł Scanlan - wolę ich
piękną boginię, naż tego bożka z czerwonemi
oczyma i skrzynią na węgle na kolanach.
Szczęście, ie nasi gospodarze nie znają
twoich zapatrywań. Mógłbyś przypłacić to życiem.
Eh, nie lękam się - rzekł Scanlan. - Od
czasu, kiedy wygrywam im na harmonijce
najpiękniejsze piosenki nie wyobrażam sobie, aby
mogli z lekkiera sercem wyrzec się mojego
towarzystwa.
Był to w istocie naród pogodnego
usposobienia i życie nasze ułożyło się szczęśliwie,
ale czasami ogarniała mnie tęsknota za utraconą
ojczyzną i wtedy snuły md się przed oczyma wizje
starych wiązów i pól Harvardu i dobrze mi znanych
budynków Oksfordzkich. Wówczas zdawało mi się
to wszystko równie dałekiem, jak jakiś krajobraz
księżycowy i dopiero teraz budzi się w mojej duszy
słaba nadzieja zobaczenia znowu drogich mi okolic.
IV
W kilka dni po naszem przybyciu gospodarze
zabrali nas ze sobą na wyprawę na dno oceanu.
Poszło ich z nami sześciu pod dowództwem Mandy.
Zebraliśmy sią w tej samej komorze, w której
przyjęto nas na wstępie do tej nieznanej krainy tak,
że mogliśmy teraz obejrzeć ją dokładniej. Był to
wielki pokój, długi i szeroki przynajmniej na sto
stóp, a jego niskie ściany i sufit pokrywała zielona
pleśń. Wzdłuż ścian widniał szereg kołków ze
znakami, które, jak sądzę, były liczbami, a na -
każdym z nich wisiał jeden z przezroczystych
dzwonów szklanych i para oddechowych bateryj na
ramiona. Kamora wyłożona była płaskiemi
kamieniami, w których gdzieniegdzie znajdowały się
płytkie zagłębienia, wypełnione obecnie wodą, ślady
stóp szeregu pokoleń. - Całość kąpała się w świetle,
wychodzącem z rur fluorowych, umieszczonych
wzdłuż gzymsu. Przyobleczono nas w szklane [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
mogłem wnosić jednakże, że o wycieczce naszej do
świątyni wiedzieli i że ich to uraziło.
Pokazano nam natomiast bez najmniejszych
trudności podobiznę innego bóstwa, a fakt ten
ułatwił niespodziewanie porozumiewanie się między
nami i naszymi towarzyszami. Znajdowało się ono w
dolnej części świątyni w pokoju pozbawionym
ozdób i nie różniącym się z wyglądu od innych
znanych nam sal. Był to posąg z kości słoniowej,
pożółkłej ze starości, przedstawiający kobietę z
włócznią w ręku. Na ramieniu jej siedziała sowa.
Strażnikiem posągu był sędziwy starzec; na pierwszy
rzut oka poznaliśmy, mimo podeszłego jego wieku,
że należał do innej rasy, niż mieszkańcy Schronu.
Zwiadczyły o tern delikatne rysy twarzy i smukłą
budowa ciała. Kiedy przyglądaliśmy się posągowi z
kości słoniowej, który wydawał się Maracotowi i
dziwnie znajomym, starzec zagadnął nas.
- Thea - rzekł, wskazując na statuę.
- Na Boga! - zawołałem. - On mówi po
grecku.
-. Thea! Athena! - powtórzył starzec.
Nie było wątpliwości. Bogini - Atena -
słowa te mogły mieć tylko jedno znaczenie. Maracot,
którego cudowny mózg wchłonął cośkolwiek z
każdej gałęzi wiedzy ludzkiej, zaczął natychmiast
stawiać pytania w klasycznej greczyznie. Starzec
zrozumiał je tylko częściowo i odpowiadał w
djalekcie tak archaicznym, że czasami nie
wiedzieliśmy, co chce powiedzieć. Znalazł jednak
pośrednika i przy jego pomocy mógł z wielką
trudnością udzielić nam pewnych wyjaśnień.
- Jest to niezbitym dowodem - mówił tego
wieczoru Maracot - że legendy opierają się zawsze
na prawdziwych faktach, które dopiero z czasem
ulegają przeinaczeniu. Wiecie zapewne - a może nie
wiecie - że w okresie, kiedy przyszło do zagłady
wielkiej wyspy, toczyła się wojna między Grekami i
mieszkańcami Atlantydy. Wspomina o tem Solon,
który czerpał wiadomości od kapłanów w Sais.
Możemy przyjąć, że w owym czasie znajdowali się
w Atlantyckie jeńcy greccy, że pewna ich liczba
przeznaczoną była do obsługi kapłanów świątyni i ze
niewolnicy ci zachowali wiarę swych ojców.
Człowiek, który z nami rozmawiał, był, o ile
mogłem zrozumieć, dziedzicznym kapłanem kultu.
Kto wie, czy się pózniej nie dowiemy czegoś więcej
o tym starożytnym narodzie?
Co do mnie - rzekł Scanlan - wolę ich
piękną boginię, naż tego bożka z czerwonemi
oczyma i skrzynią na węgle na kolanach.
Szczęście, ie nasi gospodarze nie znają
twoich zapatrywań. Mógłbyś przypłacić to życiem.
Eh, nie lękam się - rzekł Scanlan. - Od
czasu, kiedy wygrywam im na harmonijce
najpiękniejsze piosenki nie wyobrażam sobie, aby
mogli z lekkiera sercem wyrzec się mojego
towarzystwa.
Był to w istocie naród pogodnego
usposobienia i życie nasze ułożyło się szczęśliwie,
ale czasami ogarniała mnie tęsknota za utraconą
ojczyzną i wtedy snuły md się przed oczyma wizje
starych wiązów i pól Harvardu i dobrze mi znanych
budynków Oksfordzkich. Wówczas zdawało mi się
to wszystko równie dałekiem, jak jakiś krajobraz
księżycowy i dopiero teraz budzi się w mojej duszy
słaba nadzieja zobaczenia znowu drogich mi okolic.
IV
W kilka dni po naszem przybyciu gospodarze
zabrali nas ze sobą na wyprawę na dno oceanu.
Poszło ich z nami sześciu pod dowództwem Mandy.
Zebraliśmy sią w tej samej komorze, w której
przyjęto nas na wstępie do tej nieznanej krainy tak,
że mogliśmy teraz obejrzeć ją dokładniej. Był to
wielki pokój, długi i szeroki przynajmniej na sto
stóp, a jego niskie ściany i sufit pokrywała zielona
pleśń. Wzdłuż ścian widniał szereg kołków ze
znakami, które, jak sądzę, były liczbami, a na -
każdym z nich wisiał jeden z przezroczystych
dzwonów szklanych i para oddechowych bateryj na
ramiona. Kamora wyłożona była płaskiemi
kamieniami, w których gdzieniegdzie znajdowały się
płytkie zagłębienia, wypełnione obecnie wodą, ślady
stóp szeregu pokoleń. - Całość kąpała się w świetle,
wychodzącem z rur fluorowych, umieszczonych
wzdłuż gzymsu. Przyobleczono nas w szklane [ Pobierz całość w formacie PDF ]