[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kamieniu, które musiały kiedyś być ścianami pawilonów wypoczynkowych. Przed nim zaś, za
drzewami lśniły marmurowe kopuły i w miarę jak się zbliżał, ogrom podtrzymującej je
konstrukcji stawał się coraz bardziej widoczny. Przepychając się przez zasłonę oplatanych
winoroślą gałęzi, dotarł do niemalże otwartej przestrzeni, gdzie krzaki rosły mniej gęste, a
drzewa rozstępowały się.
Ujrzał przed sobą szeroki, podparty filarami portyk pałacu. Wchodząc po wielkich
marmurowych stopniach zauważył, że budynek zachował się w daleko lepszym stanie niż
pomniejsze budowle, które widział wśród krzewów. Grube mury i masywne filary były
najwidoczniej zbyt potężne, by skruszeć pod ciosami czasu i żywiołów. Zawisła tu jednak ta
sama co w gęstwinie niemalże zaczarowana cisza. Nawet powolne stąpanie obutych w sandały
stóp Cymmerianina zdawało się niepokojąco głośne w panującym bezruchu.
Gdzieś w tym pałacu znajdował się wizerunek lub posąg, który w dawnych czasach służył
kapłanom Keshanu za wyrocznię. Gdzieś w pałacu - chyba, że niedyskretny kapłan plótł
głupstwa - był też ukryty skarb zapomnianych władców Alkmeenonu.
Conan wszedł do szerokiej i wyniosłej sali pełnej kolumn, pomiędzy którymi rozwierały
się łukowate otwory po dawno zbutwiałych drzwiach. Minął mroczny przedsionek i na jego
drugim końcu przeszedł przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi z brązu. Były półotwarte, jakby
niedomknięto ich przed wiekami. Znalazł się w rozległej, kopulastej komnacie, która musiała
służyć królom Alkmeenonu jako sala posłuchań.
Sala miała kształt ośmiokąta, a wielka kopuła, w jaką zakrzywiał się wyniosły sufit
została najwidoczniej zręcznie przedziurawiona, gdyż w komnacie było znacznie jaśniej niż w
przedsionku, który do niej prowadził. W odległym końcu wielkiej sali wznosiło się podium, na
które wiodły szerokie stopnie z lapis lazuli, a na nich stał masywny fotel ze zdobnymi poręczami
i wysokim oparciem, na którym kiedyś bez wątpienia wspierał się złotem przetykany baldachim.
Conan mruknął coś pod nosem i oczy mu zabłysły. Stał przed nim znany z niezliczonych
legend złoty tron Alkmeenonu!
Cymmerianin ocenił jego wagę doświadczonym okiem. Sam tron stanowiłby już fortunę,
gdyby tylko zdołał go stąd wytaszczyć. Przepych rozpalał wyobraznię Conana i sprawił, że
Cymmerianin zapłonął z niecierpliwości. Swędziały go palce i już widział, jak zanurza je w
klejnotach opisywanych przez bajarzy na placach targowych Keshii, którzy powtarzali
opowieści podawane z ust do ust przez stulecia - o kamieniach, jakich drugich nie ma w świecie;
rubinach, szmaragdach, diamentach, opalach, szafirach - całym bogactwie starożytnego świata.
Conan spodziewał się, że znajdzie posąg bogini siedzącej na tronie, lecz skoro go tam nie
zobaczył, uznał, że wyrocznię umieszczono w innej części pałacu - o ile oczywiście w ogóle
istniał jakiś jej posąg czy wizerunek. Jednak od chwili, gdy zwrócił twarz ku Keshanowi, tak
wiele mitów okazało się rzeczywistością, że nie wątpił w znalezienie jakiegoś wizerunku lub
bożka.
Za tronem znajdowały się wąskie, łukowate drzwi, które w czasach, gdy Alkmeenon tętnił
życiem, były niewątpliwie ukryte za grubymi zasłonami. Conan zajrzał tam i zobaczył, że
prowa dzą do pustej alkowy, z której wychodzi pod kątem prostym wąski korytarz. Odwrócił się
i dostrzegł inne wejście znajdujące się z lewej strony podium. W odróżnieniu od innych to
wejście było zaopatrzone w drzwi. I nie były to zwykłe drzwi. Portal wykonano z tego samego
metalu co tron, pokryto go także wieloma dziwnymi arabeskami. Pod dotknięciem Conana
drzwi ot worzyły się tak gładko, jakby miały świeżo naoliwione zawiasy.
Wszedł do środka, przystanął i spojrzał w głąb pomieszczenia. Znajdował się w
kwadratowej komnacie o niewielkich wymiarach, której marmurowe ściany wznosiły się ku
zdobionemu sufitowi inkrustowanemu złotem. U podstawy i u szczytu ścian biegły złote fryzy;
nie było innych drzwi niż te, którymi wszedł. Te szczegóły zauważył mimowolnie, bowiem całą
swo ją uwagę skupił na postaci leżącej przed nim na postumencie z kości słoniowej.
Spodziewał się posągu, wyrzezbionego ze zręcznością starożytnej sztuki. Jednak żadna
sztuka nie mogła tak wiernie oddać doskonałości leżącej przed nim postaci. Nie był to
wizerunek z kamienia, metalu czy kości słoniowej. Było to rzeczywiste ciało kobiety i Conan
nie próbował nawet zgadnąć, jaką tajemniczą sztuką starożytnych zachowano je w
nietkniętym stanie przez tyle wieków. Odzież, którą nosiła, również była nietknięta przez czas.
Na widok tego Conan zachmurzył się, czując podświadomy, dziwny niepokój. Sztuka, dzięki
której zachowało się ciało, nie mogła działać na ubiór. Mimo to księżniczka miała na sobie parę
złotych napierśników z koncentrycznymi kręgami małych klejnotów, pozłacane sandały i krótką
jedwabną spódniczkę podtrzymywaną paskiem wysadzanym kamieniami. Ani materiał, ani
metal nie nosiły śladu zniszczenia.
Yelaya emanowała chłodnym pięknem, nawet po śmierci. Ciało jej było jak alabaster -
wiotkie, lecz zmysłowe, a wielki szkarłatny kamień błyszczał na tle ciemnej fali włosów.
Conan stał przez chwilę patrząc na nią, a potem opukał mieczem postument. Przyszła mu
na myśl możliwość istnienia schowka zawierającego skarb, lecz postument dawał solidny
dzwięk. Odwrócił się i niezdecydowany przemierzał komnatę. Gdzie powinien szukać
najpierw? Miał zbyt mało czasu. Kapłan, którego paplaninę z kurtyzaną podsłuchał, twierdził,
że skarb jest ukryty w pałacu, ale to oznaczało bardzo rozległy obszar poszukiwań. Conan
zastanowił się, czy nie powinien ukryć się i zaczekać, aż kapłani przyjdą i odejdą, a potem
wznowić poszukiwania. Istniało jednak ryzyko, że wracając do Keshii mogą zabrać kamienie ze
sobą. Cymmerianin był przekonany, że Thutmekri przekupił Gorulgę.
Znając Thutmekriego, Conan mógł przewidzieć jego plany. Wiedział, że to Thutmekri
zaproponował królom Zembabwei podbicie Puntu, co było zaledwie pierwszym krokiem do ich
prawdziwego celu - przechwycenia Zębów Gwahlura. Przezorni królowie musieli zażądać
dowodu, że skarb naprawdę istnieje, nim zrobią jakiś ruch. Kamienie, jakich Thutmekri zażądał
jako rękojmi, byłyby takim dowodem. Przekonani o istnieniu skarbu, królowie Zembabwei
ruszyliby. Punt zostałby najechany jednocześnie ze wschodu i zachodu, ale Zembabweiczycy
postaraliby się, żeby armie Keshanu wykonały większość roboty. Potem, kiedy zarówno Punt, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
kamieniu, które musiały kiedyś być ścianami pawilonów wypoczynkowych. Przed nim zaś, za
drzewami lśniły marmurowe kopuły i w miarę jak się zbliżał, ogrom podtrzymującej je
konstrukcji stawał się coraz bardziej widoczny. Przepychając się przez zasłonę oplatanych
winoroślą gałęzi, dotarł do niemalże otwartej przestrzeni, gdzie krzaki rosły mniej gęste, a
drzewa rozstępowały się.
Ujrzał przed sobą szeroki, podparty filarami portyk pałacu. Wchodząc po wielkich
marmurowych stopniach zauważył, że budynek zachował się w daleko lepszym stanie niż
pomniejsze budowle, które widział wśród krzewów. Grube mury i masywne filary były
najwidoczniej zbyt potężne, by skruszeć pod ciosami czasu i żywiołów. Zawisła tu jednak ta
sama co w gęstwinie niemalże zaczarowana cisza. Nawet powolne stąpanie obutych w sandały
stóp Cymmerianina zdawało się niepokojąco głośne w panującym bezruchu.
Gdzieś w tym pałacu znajdował się wizerunek lub posąg, który w dawnych czasach służył
kapłanom Keshanu za wyrocznię. Gdzieś w pałacu - chyba, że niedyskretny kapłan plótł
głupstwa - był też ukryty skarb zapomnianych władców Alkmeenonu.
Conan wszedł do szerokiej i wyniosłej sali pełnej kolumn, pomiędzy którymi rozwierały
się łukowate otwory po dawno zbutwiałych drzwiach. Minął mroczny przedsionek i na jego
drugim końcu przeszedł przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi z brązu. Były półotwarte, jakby
niedomknięto ich przed wiekami. Znalazł się w rozległej, kopulastej komnacie, która musiała
służyć królom Alkmeenonu jako sala posłuchań.
Sala miała kształt ośmiokąta, a wielka kopuła, w jaką zakrzywiał się wyniosły sufit
została najwidoczniej zręcznie przedziurawiona, gdyż w komnacie było znacznie jaśniej niż w
przedsionku, który do niej prowadził. W odległym końcu wielkiej sali wznosiło się podium, na
które wiodły szerokie stopnie z lapis lazuli, a na nich stał masywny fotel ze zdobnymi poręczami
i wysokim oparciem, na którym kiedyś bez wątpienia wspierał się złotem przetykany baldachim.
Conan mruknął coś pod nosem i oczy mu zabłysły. Stał przed nim znany z niezliczonych
legend złoty tron Alkmeenonu!
Cymmerianin ocenił jego wagę doświadczonym okiem. Sam tron stanowiłby już fortunę,
gdyby tylko zdołał go stąd wytaszczyć. Przepych rozpalał wyobraznię Conana i sprawił, że
Cymmerianin zapłonął z niecierpliwości. Swędziały go palce i już widział, jak zanurza je w
klejnotach opisywanych przez bajarzy na placach targowych Keshii, którzy powtarzali
opowieści podawane z ust do ust przez stulecia - o kamieniach, jakich drugich nie ma w świecie;
rubinach, szmaragdach, diamentach, opalach, szafirach - całym bogactwie starożytnego świata.
Conan spodziewał się, że znajdzie posąg bogini siedzącej na tronie, lecz skoro go tam nie
zobaczył, uznał, że wyrocznię umieszczono w innej części pałacu - o ile oczywiście w ogóle
istniał jakiś jej posąg czy wizerunek. Jednak od chwili, gdy zwrócił twarz ku Keshanowi, tak
wiele mitów okazało się rzeczywistością, że nie wątpił w znalezienie jakiegoś wizerunku lub
bożka.
Za tronem znajdowały się wąskie, łukowate drzwi, które w czasach, gdy Alkmeenon tętnił
życiem, były niewątpliwie ukryte za grubymi zasłonami. Conan zajrzał tam i zobaczył, że
prowa dzą do pustej alkowy, z której wychodzi pod kątem prostym wąski korytarz. Odwrócił się
i dostrzegł inne wejście znajdujące się z lewej strony podium. W odróżnieniu od innych to
wejście było zaopatrzone w drzwi. I nie były to zwykłe drzwi. Portal wykonano z tego samego
metalu co tron, pokryto go także wieloma dziwnymi arabeskami. Pod dotknięciem Conana
drzwi ot worzyły się tak gładko, jakby miały świeżo naoliwione zawiasy.
Wszedł do środka, przystanął i spojrzał w głąb pomieszczenia. Znajdował się w
kwadratowej komnacie o niewielkich wymiarach, której marmurowe ściany wznosiły się ku
zdobionemu sufitowi inkrustowanemu złotem. U podstawy i u szczytu ścian biegły złote fryzy;
nie było innych drzwi niż te, którymi wszedł. Te szczegóły zauważył mimowolnie, bowiem całą
swo ją uwagę skupił na postaci leżącej przed nim na postumencie z kości słoniowej.
Spodziewał się posągu, wyrzezbionego ze zręcznością starożytnej sztuki. Jednak żadna
sztuka nie mogła tak wiernie oddać doskonałości leżącej przed nim postaci. Nie był to
wizerunek z kamienia, metalu czy kości słoniowej. Było to rzeczywiste ciało kobiety i Conan
nie próbował nawet zgadnąć, jaką tajemniczą sztuką starożytnych zachowano je w
nietkniętym stanie przez tyle wieków. Odzież, którą nosiła, również była nietknięta przez czas.
Na widok tego Conan zachmurzył się, czując podświadomy, dziwny niepokój. Sztuka, dzięki
której zachowało się ciało, nie mogła działać na ubiór. Mimo to księżniczka miała na sobie parę
złotych napierśników z koncentrycznymi kręgami małych klejnotów, pozłacane sandały i krótką
jedwabną spódniczkę podtrzymywaną paskiem wysadzanym kamieniami. Ani materiał, ani
metal nie nosiły śladu zniszczenia.
Yelaya emanowała chłodnym pięknem, nawet po śmierci. Ciało jej było jak alabaster -
wiotkie, lecz zmysłowe, a wielki szkarłatny kamień błyszczał na tle ciemnej fali włosów.
Conan stał przez chwilę patrząc na nią, a potem opukał mieczem postument. Przyszła mu
na myśl możliwość istnienia schowka zawierającego skarb, lecz postument dawał solidny
dzwięk. Odwrócił się i niezdecydowany przemierzał komnatę. Gdzie powinien szukać
najpierw? Miał zbyt mało czasu. Kapłan, którego paplaninę z kurtyzaną podsłuchał, twierdził,
że skarb jest ukryty w pałacu, ale to oznaczało bardzo rozległy obszar poszukiwań. Conan
zastanowił się, czy nie powinien ukryć się i zaczekać, aż kapłani przyjdą i odejdą, a potem
wznowić poszukiwania. Istniało jednak ryzyko, że wracając do Keshii mogą zabrać kamienie ze
sobą. Cymmerianin był przekonany, że Thutmekri przekupił Gorulgę.
Znając Thutmekriego, Conan mógł przewidzieć jego plany. Wiedział, że to Thutmekri
zaproponował królom Zembabwei podbicie Puntu, co było zaledwie pierwszym krokiem do ich
prawdziwego celu - przechwycenia Zębów Gwahlura. Przezorni królowie musieli zażądać
dowodu, że skarb naprawdę istnieje, nim zrobią jakiś ruch. Kamienie, jakich Thutmekri zażądał
jako rękojmi, byłyby takim dowodem. Przekonani o istnieniu skarbu, królowie Zembabwei
ruszyliby. Punt zostałby najechany jednocześnie ze wschodu i zachodu, ale Zembabweiczycy
postaraliby się, żeby armie Keshanu wykonały większość roboty. Potem, kiedy zarówno Punt, [ Pobierz całość w formacie PDF ]