[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przedramię leżało wraz z mieczem o trzy metry dalej.
-
A teraz błagaj mnie o litośd, jeśli chcesz żyd! -wyprężony Azmewet pastwił się nad rannym
przeciwnikiem.
-
Wolę raczej umrzed - głos Elezara drżał z bólu.
-
Ty naiwny głupcze! Pamiętasz, jak wypchnąłeś mnie z królestwa Elohima w pradawnych
czasach? Mogłeś wtedy iśd z nami. Ty jednak chciałeś zostad Jego sługusem. Myślałeś wtedy, że już
zwyciężyłeś Azmet-Wetgula, ale to ja kooczę z tobą. Zatem zdychaj, ty psie Elohima! Abduuur
Lucyfeeer!
- wraz z tym okrzykiem bojowym wzniósł w górę potężny miecz, spojrzał w oczy swej ofierze i ciął
nim, aby dokooczyd okrutnego dzieła.
Niespodziewanie na drodze stanęło mu inne ostrze. Ten, kto ośmielił się sparowad taki cios, musiał
byd albo wielkim wojownikiem, albo głupcem. Tak czy inaczej
167
Azmet-Wetgul nie sięgnął rannego oficera, bo przeszkodził mu w tym Tomasz z bronią Elezara w
ręku.
Chłopak nie zdołał zatrzymad potężnego uderzenia. Jednak udało mu się zmienid tor tego cięcia i
ostrze Ameweta rąbnęło w ziemię, tuż obok leżącego Elezara. Atakujący olbrzym był zaskoczony tym
starciem.
Odskoczył natychmiast w tył. Wyglądał na dziwnie przestraszonego.
- Zrozumiałem całą tamtą lekcję. Ty boisz się Tego, który zamieszkał we mnie! - zawołał Tomasz, po
czym ruszył śmiało na wielkiego przeciwnika.
Azmewet zaczął się cofad i tylko odpierał uderzenia chłopaka. Nie kontratakował, ale stale
wycofywał się w panice. Tomasz, stękając z wysiłku i złości, okładał go to z jednej, to z drugiej
strony. Teraz już nawet płakał w szale, mając w pamięci straszny widok rannego przyjaciela. Jednak
nie ustawał w swej ofensywie.
W koocu Azmewet poczuł za plecami ścianę domu. Droga ucieczki była odcięta. Mężczyzna uniósł
ręce ku górze i zakrzyczał tak dziko, że Tomasz powstrzymał swój atak, cofając się o parę kroków.
Azmewet nie przestawał krzyczed i coś dziwnego zaczęło się z nim dziad. Wpadł w dziwne drgawki.
Jego twarz i szyja zaczęły pulsowad, jak gdyby od wewnątrz rozpierała go jakaś tajemnicza siła.
Zaskoczony Tomasz cofnął się jeszcze bardziej. W koocu ciało Azmeweta zaczęło pękad w wielu
miejscach naraz. W
powstałych szczelinach na twarzy, szyi i rękach ukazała się szarobrązowa tkanka, która pęczniała
szybko, niczym nadmuchiwane balony. Teraz wydawało się, jakby jakaś inna rosnąca istota wyłaziła
z wnętrza krzyczącego Azmeweta, który rozpękł się
168
na setki kawałków i został prawie całkiem pochłonięty przez wewnętrzną kreaturę.
Tajemnicza postad rosła coraz szybciej. W koocu naprzeciw Tomasza stanął wielki, przygarbiony,
skrzydlaty potwór, przypominający na pierwszy rzut oka gigantycznego nietoperza, górującego
wyraznie nad spalonymi zabudowaniami. Bestia spojrzała na chłopaka i wyciągnęła w górę swą
szyję, która okazała się zaskakująco długa. Rozdziawiła pysk, ukazując wielkie, żółte kły, i zaryczała
przerazliwie, wprawiając w wibracje wszystko dokoła.
-
Zabiję cię, Polak! Pożrę cię żywcem, ty ludzki szczeniaku! - wraz z charczącymi słowami z paszczy
potwora wyleciał obrzydliwy smród, jakby gnił on od wewnątrz.
Zaskoczony i przerażony Tomasz zaczął zbierad się do ucieczki, ale w tym momencie dobiegło go z
tyłu wołanie rannego Elezara:
-
Stój! On się trzęsie ze strachu przed tobą, ale chce, abyś ty bal; się jeszcze bardziej! Tylko to mu
zostało! -Elezar zaczął się krztusid.
Po chwili zebrał wszystkie siły i zawołał najgłośniej, jak tylko potrafił:
-
To jest ten twój olbrzym. Zabij go!
Na te słowa jakiś odważny duch znowu wypełnił Tomasza. Odwrócił się twarzą do gigantycznego
przeciwnika i wznosząc miecz, ruszył z okrzykiem do ataku. Azmet-Wetgul natychmiast rozpostarł
wielkie skrzydła i w popłochu zatrzepotał nimi, chcąc wznieśd się w powietrze. Jednak zahaczył o
ostre, wystające z dachu belki. Te, nim zostały wyrwane z konstrukcji domu, roz-169
darły kawał błoniastego skrzydła bestii. Nietoperzowate smoczysko w panicznej szamotaninie
wypuściło z pazura miecz, który poszybował i wbił się po samą rękojeśd w drzwi sąsiedniego domu.
W koocu potwór zwalił się z hukiem na ziemię.
Tomasz odskoczył na chwilę do tyłu i ponownie natarł na leżącego przeciwnika. Jednak ranny Azmet-
Wetgul stanął prędko na tylne łapy. Znów zaryczał i przednim pazurem chwycił rosnące przy domu
nadpalone drzewo. Wygiął je niczym jakąś trzcinę i złamał z trzaskiem tuż przy ziemi. Teraz jakby w
jakimś szale zaczął wywijad pniem niczym maczugą. Walił nową bronią w sąsiednie domy, które
bryzgały tynkiem i kamieniami. Fruwały drzwi i drewniane belki.
W koocu zmęczony potwór przerwał swa przerażające przedstawienie i spojrzał na Tomasza. Nie
atakował chłopaka, tylko sapał gęstymi wyziewami ze swych nozdrzy. Przeciwnicy stali tak dłuższą
chwilę naprzeciw siebie. Tomasz sięgał czubkiem głowy poniżej kolan Azmeweta. Wtedy ponownie
dobiegł go głos na wpół przytomnego z bólu Elezara:
-
On ci nic nie zrobi! Ruszaj do ataku!
W czerwonych ślepiach bestii można było dostrzec narastające przerażenie, gdy zrozumiała, że
Tomasz nie przestraszył się jej spektaklu. Wręcz przeciwnie, chłopak wyciągnął ponownie miecz i
zawołał tak głośno, jak tylko potrafił:
-
Elooohiiim!
Następnie ruszył biegiem na potwora, który stał w miejscu jak sparaliżowany. Tomasz doskoczył do
wy-170
stawionej bliżej szponiastej nogi, wziął potężny zamach i ze wszystkich sił rąbnął Azmet-Wetgula tuż
pod kolanem. Miecz przeciął goleo jak masło. Rozległ się ryk bólu, a Tomasz odskoczył natychmiast
kilka kroków w tył.
Azmewet stał przez chwilę z krótszą, odrąbaną nogą, aż w koocu stracił równowagę i przykląkł na
niej.
Wystawił przy tym drugie zgięte kolano. Tomasz natychmiast to wykorzystał. Dobiegł do niego i
oburącz przeciął drugi goleo, stękając przy tym z wielkiego wysiłku. Azmewet znów zawył i
pochyliwszy się, zaczął
przewracad się w przód.
Tomasz zdążył uciec na bok, zanim potwór runął z wielkim łomotem na warstwę gruzu, którą sam
przed chwilą rozsypał swą maczugą. Ranny Azmewet przestał się ruszad. Leżał jakby przygwożdżony
do ziemi.
Wyglądał jak martwy. Nagle leżące cielsko zaczęło całe drżed. Wyglądało, jakby podzieliło się na
małe kawałeczki, wręcz drobinki. Rzeczywiście, teraz przed Tomkiem leżała już wielka góra jakichś
poruszających się żywych drobiazgów.
- To są chyba... robaki - Polak powiedział z obrzydzeniem do samego siebie i odskoczył jeszcze
dalej od swej ofiary.
Gigantyczna kupa karaluchów, owłosionych pająków, skorpionów i innych obrzydliwości zaczęła
rozbiegad się na wszystkie strony. Pobliskie kałuże zaczęły wypełniad się pełzającym robactwem. W
koocu z cielska Azmeweta nie zostało nic. Na miejscu, gdzie leżał, starczał jedynie długi miecz
wystający niczym wielkie żądło z wyrwanych, leżących drzwi.
171
Gdy dłoo Tomasza zwolniła uścisk na swej broni, do świadomości chłopaka dotarło stękanie
rannego przyjaciela.
-
Elezar! - zakrzyczał Tomek i popędził w stronę leżącego wojownika. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
przedramię leżało wraz z mieczem o trzy metry dalej.
-
A teraz błagaj mnie o litośd, jeśli chcesz żyd! -wyprężony Azmewet pastwił się nad rannym
przeciwnikiem.
-
Wolę raczej umrzed - głos Elezara drżał z bólu.
-
Ty naiwny głupcze! Pamiętasz, jak wypchnąłeś mnie z królestwa Elohima w pradawnych
czasach? Mogłeś wtedy iśd z nami. Ty jednak chciałeś zostad Jego sługusem. Myślałeś wtedy, że już
zwyciężyłeś Azmet-Wetgula, ale to ja kooczę z tobą. Zatem zdychaj, ty psie Elohima! Abduuur
Lucyfeeer!
- wraz z tym okrzykiem bojowym wzniósł w górę potężny miecz, spojrzał w oczy swej ofierze i ciął
nim, aby dokooczyd okrutnego dzieła.
Niespodziewanie na drodze stanęło mu inne ostrze. Ten, kto ośmielił się sparowad taki cios, musiał
byd albo wielkim wojownikiem, albo głupcem. Tak czy inaczej
167
Azmet-Wetgul nie sięgnął rannego oficera, bo przeszkodził mu w tym Tomasz z bronią Elezara w
ręku.
Chłopak nie zdołał zatrzymad potężnego uderzenia. Jednak udało mu się zmienid tor tego cięcia i
ostrze Ameweta rąbnęło w ziemię, tuż obok leżącego Elezara. Atakujący olbrzym był zaskoczony tym
starciem.
Odskoczył natychmiast w tył. Wyglądał na dziwnie przestraszonego.
- Zrozumiałem całą tamtą lekcję. Ty boisz się Tego, który zamieszkał we mnie! - zawołał Tomasz, po
czym ruszył śmiało na wielkiego przeciwnika.
Azmewet zaczął się cofad i tylko odpierał uderzenia chłopaka. Nie kontratakował, ale stale
wycofywał się w panice. Tomasz, stękając z wysiłku i złości, okładał go to z jednej, to z drugiej
strony. Teraz już nawet płakał w szale, mając w pamięci straszny widok rannego przyjaciela. Jednak
nie ustawał w swej ofensywie.
W koocu Azmewet poczuł za plecami ścianę domu. Droga ucieczki była odcięta. Mężczyzna uniósł
ręce ku górze i zakrzyczał tak dziko, że Tomasz powstrzymał swój atak, cofając się o parę kroków.
Azmewet nie przestawał krzyczed i coś dziwnego zaczęło się z nim dziad. Wpadł w dziwne drgawki.
Jego twarz i szyja zaczęły pulsowad, jak gdyby od wewnątrz rozpierała go jakaś tajemnicza siła.
Zaskoczony Tomasz cofnął się jeszcze bardziej. W koocu ciało Azmeweta zaczęło pękad w wielu
miejscach naraz. W
powstałych szczelinach na twarzy, szyi i rękach ukazała się szarobrązowa tkanka, która pęczniała
szybko, niczym nadmuchiwane balony. Teraz wydawało się, jakby jakaś inna rosnąca istota wyłaziła
z wnętrza krzyczącego Azmeweta, który rozpękł się
168
na setki kawałków i został prawie całkiem pochłonięty przez wewnętrzną kreaturę.
Tajemnicza postad rosła coraz szybciej. W koocu naprzeciw Tomasza stanął wielki, przygarbiony,
skrzydlaty potwór, przypominający na pierwszy rzut oka gigantycznego nietoperza, górującego
wyraznie nad spalonymi zabudowaniami. Bestia spojrzała na chłopaka i wyciągnęła w górę swą
szyję, która okazała się zaskakująco długa. Rozdziawiła pysk, ukazując wielkie, żółte kły, i zaryczała
przerazliwie, wprawiając w wibracje wszystko dokoła.
-
Zabiję cię, Polak! Pożrę cię żywcem, ty ludzki szczeniaku! - wraz z charczącymi słowami z paszczy
potwora wyleciał obrzydliwy smród, jakby gnił on od wewnątrz.
Zaskoczony i przerażony Tomasz zaczął zbierad się do ucieczki, ale w tym momencie dobiegło go z
tyłu wołanie rannego Elezara:
-
Stój! On się trzęsie ze strachu przed tobą, ale chce, abyś ty bal; się jeszcze bardziej! Tylko to mu
zostało! -Elezar zaczął się krztusid.
Po chwili zebrał wszystkie siły i zawołał najgłośniej, jak tylko potrafił:
-
To jest ten twój olbrzym. Zabij go!
Na te słowa jakiś odważny duch znowu wypełnił Tomasza. Odwrócił się twarzą do gigantycznego
przeciwnika i wznosząc miecz, ruszył z okrzykiem do ataku. Azmet-Wetgul natychmiast rozpostarł
wielkie skrzydła i w popłochu zatrzepotał nimi, chcąc wznieśd się w powietrze. Jednak zahaczył o
ostre, wystające z dachu belki. Te, nim zostały wyrwane z konstrukcji domu, roz-169
darły kawał błoniastego skrzydła bestii. Nietoperzowate smoczysko w panicznej szamotaninie
wypuściło z pazura miecz, który poszybował i wbił się po samą rękojeśd w drzwi sąsiedniego domu.
W koocu potwór zwalił się z hukiem na ziemię.
Tomasz odskoczył na chwilę do tyłu i ponownie natarł na leżącego przeciwnika. Jednak ranny Azmet-
Wetgul stanął prędko na tylne łapy. Znów zaryczał i przednim pazurem chwycił rosnące przy domu
nadpalone drzewo. Wygiął je niczym jakąś trzcinę i złamał z trzaskiem tuż przy ziemi. Teraz jakby w
jakimś szale zaczął wywijad pniem niczym maczugą. Walił nową bronią w sąsiednie domy, które
bryzgały tynkiem i kamieniami. Fruwały drzwi i drewniane belki.
W koocu zmęczony potwór przerwał swa przerażające przedstawienie i spojrzał na Tomasza. Nie
atakował chłopaka, tylko sapał gęstymi wyziewami ze swych nozdrzy. Przeciwnicy stali tak dłuższą
chwilę naprzeciw siebie. Tomasz sięgał czubkiem głowy poniżej kolan Azmeweta. Wtedy ponownie
dobiegł go głos na wpół przytomnego z bólu Elezara:
-
On ci nic nie zrobi! Ruszaj do ataku!
W czerwonych ślepiach bestii można było dostrzec narastające przerażenie, gdy zrozumiała, że
Tomasz nie przestraszył się jej spektaklu. Wręcz przeciwnie, chłopak wyciągnął ponownie miecz i
zawołał tak głośno, jak tylko potrafił:
-
Elooohiiim!
Następnie ruszył biegiem na potwora, który stał w miejscu jak sparaliżowany. Tomasz doskoczył do
wy-170
stawionej bliżej szponiastej nogi, wziął potężny zamach i ze wszystkich sił rąbnął Azmet-Wetgula tuż
pod kolanem. Miecz przeciął goleo jak masło. Rozległ się ryk bólu, a Tomasz odskoczył natychmiast
kilka kroków w tył.
Azmewet stał przez chwilę z krótszą, odrąbaną nogą, aż w koocu stracił równowagę i przykląkł na
niej.
Wystawił przy tym drugie zgięte kolano. Tomasz natychmiast to wykorzystał. Dobiegł do niego i
oburącz przeciął drugi goleo, stękając przy tym z wielkiego wysiłku. Azmewet znów zawył i
pochyliwszy się, zaczął
przewracad się w przód.
Tomasz zdążył uciec na bok, zanim potwór runął z wielkim łomotem na warstwę gruzu, którą sam
przed chwilą rozsypał swą maczugą. Ranny Azmewet przestał się ruszad. Leżał jakby przygwożdżony
do ziemi.
Wyglądał jak martwy. Nagle leżące cielsko zaczęło całe drżed. Wyglądało, jakby podzieliło się na
małe kawałeczki, wręcz drobinki. Rzeczywiście, teraz przed Tomkiem leżała już wielka góra jakichś
poruszających się żywych drobiazgów.
- To są chyba... robaki - Polak powiedział z obrzydzeniem do samego siebie i odskoczył jeszcze
dalej od swej ofiary.
Gigantyczna kupa karaluchów, owłosionych pająków, skorpionów i innych obrzydliwości zaczęła
rozbiegad się na wszystkie strony. Pobliskie kałuże zaczęły wypełniad się pełzającym robactwem. W
koocu z cielska Azmeweta nie zostało nic. Na miejscu, gdzie leżał, starczał jedynie długi miecz
wystający niczym wielkie żądło z wyrwanych, leżących drzwi.
171
Gdy dłoo Tomasza zwolniła uścisk na swej broni, do świadomości chłopaka dotarło stękanie
rannego przyjaciela.
-
Elezar! - zakrzyczał Tomek i popędził w stronę leżącego wojownika. [ Pobierz całość w formacie PDF ]