[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ohydnie cuchnęła. Męczyłem się, krztusiłem i robiłem
przerwy, aby złapać oddech. Minuty upływały za minutami,
a moje wysiłki nie dawały żadnego rezultatu. Usłyszałem,
jak coś poruszyło się na łóżku. Pewnie Karol usiłował się
oswobodzić.
Księżyc przepłynął po niebie i teraz zaglądał prosto w
okna. Srebrny pas legł na podłodze, w izbie pojaśniało. W
tym blasku zauważyłem skrawek gałgana wystający z moich
szeroko rozwartych ust.
Odpoczywałem rozmyślając równocześnie, w jaki sposób
pozbyć się knebla. Gdybym tak potrafił wystający strzępek
zaczepić o coś, na przykład o gwózdz. Lecz jak tu szukać
wystających z podłogi gwozdzi? Wstać nie mogłem, co
najwyżej potoczyć się jak zle ociosany bal. Z lekkim
wysiłkiem odwróciłem się na piersi. W tej pozycji, kręcąc
głową i szyją, zamiotłem deskę zwisającym z ust skrawkiem
materiału. Nie zaczepił o nic. Znowu przewróciłem się na
wznak i jeszcze raz na piersi. Ruch głową, w prawo, w lewo.
Skrawek materiału ślizga się bezszelestnie. Próbuję po raz
trzeci. Natrafiłem na lekki opór, czuję, jak materiał zaczepia
się o jakąś drzazgę w podłodze. Odchylam głowę, aż mi kark
drętwieje. Dostrzegam w blasku księżyca, że zwisający
skrawek napręża się, wydłuża cal po calu, pomagam
językiem wypchnąć kłąb. Udało się!
Leżę chwilę bez ruchu i głęboko oddycham. Co za ulga!
Karolu odzywam się nieco bełkotliwym głosem,
język mam zdrętwiały.
W odpowiedzi słyszę coś w rodzaju chrząkania. Mój
przyjaciel nie zdołał pozbyć się knebla.
Karolu powtórzyłem półgłosem spróbuj stoczyć
się z łóżka.
Bezkształtny kłąb worka i rzemieni drgnął. Mego
przyjaciela spętano w taki sam sposób, jak i mnie. Aóżko
skrzypnęło, Karol upadł na deski podłogi. Teraz ja obróciłem
się trzy razy, aż głowa moja znalazła się tuż przy kolanach
Karola. yle. Zgiąłem nogi, wsparłem się obcasami, usiłując
w ten sposób posunąć się w kierunku głowy mego
towarzysza niedoli. Deski były gładkie, obcasy obsuwały się
po drzewie, a szorstki worek stawiał opór. Jednak powolutku
zmierzałem do celu. Jak to długo trwało? Chyba z pół
godziny. Wreszcie moja głowa zrównała się z głową Karola.
Odwróć się rozkazałem. Doskonale.
Ujrzałem biały kłąb sterczący z szeroko rozdziawionych
ust. Szarpnąłem zań zębami i wyciągnąłem płótno.
Jak się czujesz? zagadnąłem.
Ohydnie odetchnął ciężko. Lecz teraz już
znacznie lepiej. Próbowałeś się uwolnić?
Nic z tego, a ty?
Czuję się jak niemowlę w powijakach.
Wymyśl coś, Karolu. Sądzisz, że oni tu wrócą?
Prawdopodobnie, lecz kiedy? Jednak, trzeba przyznać,
obeszli się z nami dość łagodnie. Paskudnie wpadliśmy.
Będzie lepiej, jeśli nikomu nie wspomnisz o tej haniebnej
przygodzie.
Roześmiałem się cicho.
Na pewno przyrzekłem lecz co teraz?
Milczał przez chwilę.
Jest pewien sposób na rzemienie, bo ze sznurem, rzecz
byłaby nie do przeprowadzenia.
Nie rozumiem.
Rzemień można przegryzć. Spróbuję.
Gdzieś zza okna dobiegł mych uszu charakterystyczny
stukot.
Pociąg zauważyłem.
Mniejsza z tym. Przysuń się nieco, Janie. Tak, żebym
mógł oprzeć głowę na twoim brzuchu. W tym miejscu
rzemień wydaje mi się najcieńszy.
Spełniłem jego prośbę. Daleki turkot wagonów powoli
ucichł, lecz jeszcze nie umilkł całkowicie, gdy ozwał się
donośny gwizd parowozu. Nie było w tym nic dziwnego,
więc nie zwróciłem na to uwagi, a Karol począł obrabiać
zębami mój rzemień. Nie bardzo mu to szło, lecz była to
jedyna droga wiodąca do wolności. Przerwanie rzemienia
natychmiast mnie uwalniało, bowiem zostałem okręcony
jednym rzemieniem, a tylko kostki nóg skrępowano mi
oddzielnie.
Gdzieś w głębinach nocy ozwał się gromki głos wy-
strzału, po sekundzie ciszy następny i jeszcze następny,
aż na koniec pojedyncze huki zlały się w jedną nieustającą
palbę.
- Co to jest? Karol przerwał swą żmudną robotę. I
zaraz sam sobie odpowiedział: Napad na pociąg. Robota
tego gadatliwego herszta i jego bandy. Napręż pęta, może
lepiej mi pójdzie. Tfu! Ta skóra ma wstrętny smak.
Spróbowałem, a on na nowo zabrał się do dzieła.
Tymczasem grzmiało i huczało, jakby przy torach roz-
grywała się regularna bitwa, nie dalej niż o pół mili od nas.
Dokonano skoku na pociąg, to było pewne, lecz atakujący
musieli natrafić na niespodziewany opór.
Cała ta pukanina trwała chyba z piętnaście minut, pózniej
ozwało się już tylko kilka pojedynczych strzałów i nagle
wszystko ucichło. Triumfowali zwycięzcy, lecz kim oni
byli? Obsadą pociągu czy grupą napastników?
Jak tam, Karolu? zdenerwowałem się.
Fu! Najadłem się nieco worka. Rzemień trochę puścił,
ale szczęka mnie rozbolała. Muszę odpocząć.
Obawiam się, że nie zdążysz, zanim tamci wrócą.
Jacy tamci?
Bandyci.
Nie wrócą.
Skąd taka pewność?
Zauważyłeś, jakie było natężenie strzałów? Ilu mogło
być napastników? Widzieliśmy w izbie czterech,
przypuśćmy, że jeszcze czterech stało na zewnątrz domu, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
ohydnie cuchnęła. Męczyłem się, krztusiłem i robiłem
przerwy, aby złapać oddech. Minuty upływały za minutami,
a moje wysiłki nie dawały żadnego rezultatu. Usłyszałem,
jak coś poruszyło się na łóżku. Pewnie Karol usiłował się
oswobodzić.
Księżyc przepłynął po niebie i teraz zaglądał prosto w
okna. Srebrny pas legł na podłodze, w izbie pojaśniało. W
tym blasku zauważyłem skrawek gałgana wystający z moich
szeroko rozwartych ust.
Odpoczywałem rozmyślając równocześnie, w jaki sposób
pozbyć się knebla. Gdybym tak potrafił wystający strzępek
zaczepić o coś, na przykład o gwózdz. Lecz jak tu szukać
wystających z podłogi gwozdzi? Wstać nie mogłem, co
najwyżej potoczyć się jak zle ociosany bal. Z lekkim
wysiłkiem odwróciłem się na piersi. W tej pozycji, kręcąc
głową i szyją, zamiotłem deskę zwisającym z ust skrawkiem
materiału. Nie zaczepił o nic. Znowu przewróciłem się na
wznak i jeszcze raz na piersi. Ruch głową, w prawo, w lewo.
Skrawek materiału ślizga się bezszelestnie. Próbuję po raz
trzeci. Natrafiłem na lekki opór, czuję, jak materiał zaczepia
się o jakąś drzazgę w podłodze. Odchylam głowę, aż mi kark
drętwieje. Dostrzegam w blasku księżyca, że zwisający
skrawek napręża się, wydłuża cal po calu, pomagam
językiem wypchnąć kłąb. Udało się!
Leżę chwilę bez ruchu i głęboko oddycham. Co za ulga!
Karolu odzywam się nieco bełkotliwym głosem,
język mam zdrętwiały.
W odpowiedzi słyszę coś w rodzaju chrząkania. Mój
przyjaciel nie zdołał pozbyć się knebla.
Karolu powtórzyłem półgłosem spróbuj stoczyć
się z łóżka.
Bezkształtny kłąb worka i rzemieni drgnął. Mego
przyjaciela spętano w taki sam sposób, jak i mnie. Aóżko
skrzypnęło, Karol upadł na deski podłogi. Teraz ja obróciłem
się trzy razy, aż głowa moja znalazła się tuż przy kolanach
Karola. yle. Zgiąłem nogi, wsparłem się obcasami, usiłując
w ten sposób posunąć się w kierunku głowy mego
towarzysza niedoli. Deski były gładkie, obcasy obsuwały się
po drzewie, a szorstki worek stawiał opór. Jednak powolutku
zmierzałem do celu. Jak to długo trwało? Chyba z pół
godziny. Wreszcie moja głowa zrównała się z głową Karola.
Odwróć się rozkazałem. Doskonale.
Ujrzałem biały kłąb sterczący z szeroko rozdziawionych
ust. Szarpnąłem zań zębami i wyciągnąłem płótno.
Jak się czujesz? zagadnąłem.
Ohydnie odetchnął ciężko. Lecz teraz już
znacznie lepiej. Próbowałeś się uwolnić?
Nic z tego, a ty?
Czuję się jak niemowlę w powijakach.
Wymyśl coś, Karolu. Sądzisz, że oni tu wrócą?
Prawdopodobnie, lecz kiedy? Jednak, trzeba przyznać,
obeszli się z nami dość łagodnie. Paskudnie wpadliśmy.
Będzie lepiej, jeśli nikomu nie wspomnisz o tej haniebnej
przygodzie.
Roześmiałem się cicho.
Na pewno przyrzekłem lecz co teraz?
Milczał przez chwilę.
Jest pewien sposób na rzemienie, bo ze sznurem, rzecz
byłaby nie do przeprowadzenia.
Nie rozumiem.
Rzemień można przegryzć. Spróbuję.
Gdzieś zza okna dobiegł mych uszu charakterystyczny
stukot.
Pociąg zauważyłem.
Mniejsza z tym. Przysuń się nieco, Janie. Tak, żebym
mógł oprzeć głowę na twoim brzuchu. W tym miejscu
rzemień wydaje mi się najcieńszy.
Spełniłem jego prośbę. Daleki turkot wagonów powoli
ucichł, lecz jeszcze nie umilkł całkowicie, gdy ozwał się
donośny gwizd parowozu. Nie było w tym nic dziwnego,
więc nie zwróciłem na to uwagi, a Karol począł obrabiać
zębami mój rzemień. Nie bardzo mu to szło, lecz była to
jedyna droga wiodąca do wolności. Przerwanie rzemienia
natychmiast mnie uwalniało, bowiem zostałem okręcony
jednym rzemieniem, a tylko kostki nóg skrępowano mi
oddzielnie.
Gdzieś w głębinach nocy ozwał się gromki głos wy-
strzału, po sekundzie ciszy następny i jeszcze następny,
aż na koniec pojedyncze huki zlały się w jedną nieustającą
palbę.
- Co to jest? Karol przerwał swą żmudną robotę. I
zaraz sam sobie odpowiedział: Napad na pociąg. Robota
tego gadatliwego herszta i jego bandy. Napręż pęta, może
lepiej mi pójdzie. Tfu! Ta skóra ma wstrętny smak.
Spróbowałem, a on na nowo zabrał się do dzieła.
Tymczasem grzmiało i huczało, jakby przy torach roz-
grywała się regularna bitwa, nie dalej niż o pół mili od nas.
Dokonano skoku na pociąg, to było pewne, lecz atakujący
musieli natrafić na niespodziewany opór.
Cała ta pukanina trwała chyba z piętnaście minut, pózniej
ozwało się już tylko kilka pojedynczych strzałów i nagle
wszystko ucichło. Triumfowali zwycięzcy, lecz kim oni
byli? Obsadą pociągu czy grupą napastników?
Jak tam, Karolu? zdenerwowałem się.
Fu! Najadłem się nieco worka. Rzemień trochę puścił,
ale szczęka mnie rozbolała. Muszę odpocząć.
Obawiam się, że nie zdążysz, zanim tamci wrócą.
Jacy tamci?
Bandyci.
Nie wrócą.
Skąd taka pewność?
Zauważyłeś, jakie było natężenie strzałów? Ilu mogło
być napastników? Widzieliśmy w izbie czterech,
przypuśćmy, że jeszcze czterech stało na zewnątrz domu, [ Pobierz całość w formacie PDF ]