[ Pobierz całość w formacie PDF ]
proszku. Wszystko wydaje się jakieś mało ważne. Robię sobie kawę z przeterminowanym mlekiem, a
dziecko sadzam przed telewizorem z miską płatków i starą grzanką.
- yle się czuję, mamusiu. - Przychodzi się przytulić. - Chcę do taty.
Boję się, że zafundowałam mu zatrucie pokarmowe. Przykładam rękę do jego czoła, jest rozpa-
lone. Nie może się dziś rozchorować, mam dwa zlecenia. Daję mu dwie łyżeczki syropu, modląc się,
by pomogło. Jak tylko temperatura spada, odprowadzam go do przedszkola, ponieważ tak robią nor-
malne samolubne mamy. Straszna Hanna bierze go za rączkę i prowadzi na salę. Danny spogląda na
mnie z wyrzutem, wspominam ten jego oskarżycielski wzrok podczas pracy. Dopiero po powrocie do
domu sprawdzam telefon i odczytuję wiadomość od grubej Pat, która ogłasza swoją rezygnację. Kogo
to obchodzi! I tak jej nie lubiłam, myślę, kasując tekst. Jest jeszcze informacja z przedszkola. Danny
jest chory, proszą, bym po niego przyjechała. Serce podchodzi mi do gardła. To było dwie godziny
temu.
Przekraczam dozwoloną prędkość, obawiając się najgorszego. Danny leży w przedszkolnej izo-
latce, małym zielonym pokoiku wielkości schowka na szczotki do zamiatania. Ma bardzo wysoką tem-
peraturę.
- Nie chcieliśmy podawać żadnych leków bez uzgodnienia z panią - mówi Straszna Hanna. -
Czy mały przechodził już ospę wietrzną? Ostatnio mieliśmy kilka przypadków.
- Ehm, nie. Nie sądzę.
- Wiedziałaby pani, gdyby chorował. - Kręci głową nad moją ignorancją. - Cóż, to może być
ospa. Proszę tego nie lekceważyć.
Biorę na ręce swoje biedne chore dziecko, porzucone na pastwę gorączki i łez. Podczas gdy ja
układałam beztrosko róże i pachnący groszek, on leżał opuszczony na różowym nylonowym przeście-
radle. Po powrocie do domu okazuje się, że nie mam już więcej syropu przeciwgorączkowego. Telefo-
nuję do Pam, ponieważ ona mieszka najbliżej, i pytam, czy mogłaby mi trochę pożyczyć. Danny wy-
gląda coraz gorzej, a ja umieram ze strachu. A jeśli to coś poważniejszego niż ospa wietrzna? Czy ospa
wietrzna jest bardzo grozna? Ja chcę do mamy. Ona wiedziałaby, co robić.
R
L
T
Mama nie może mnie poratować, ale na szczęście okazuje się, że mogę liczyć na Pam. Wpada
zdyszana od biegu, w zaawansowanej ciąży, krzycząc od progu:
- Gdzie jest pacjent?
Uzbroiła się w całą apteczkę, wyposażoną jakby wybierała się na misję do Afganistanu. Pędzi
wprost do pokoju dziecinnego, jestem jej niewypowiedzianie wdzięczna.
Po chwili rozlega się ponowne pukanie do drzwi, których nie zdążyłam zamknąć. Wchodzą
Ruth i Tara.
- Byłyśmy u Pam, kiedy zadzwoniłaś. Omawiałyśmy ten masochistyczny maraton. - Przygląda
mi się dziwnie.
- Chciałyśmy cię zaprosić, ale nie odbierałaś telefonu. Nie będziemy przeszkadzać?
- Skądże. Wejdzcie. - Biegnę na górę do Pam i Danny'ego. Pam napełnia strzykawkę z wprawą
narkomanki.
- Nie przestrasz się. Tak najłatwiej podać syrop - mówi, patrząc na mnie srogo. - Uspokój się,
Sadie. Przestań przestępować z nogi na nogę. Wyglądasz strasznie. A jemu nic nie będzie.
Muszę jej zaufać. Ma dwoje dzieci i jest o wiele bardziej kompetentna ode mnie. Wciska syrop
do buzi Danny'ego - biedaczek krztusi się i ma odruch wymiotny - po czym rozbiera go do naga.
- Musimy zbić temperaturę, żeby nie dostał konwulsji.
- Matko Boska, jakich konwulsji? Wiozę go na pogotowie!
- Nie panikuj, myślę, że dojdzie do siebie. Lekarstwo zaraz zacznie działać - uspokaja Pam, gła-
dząc Danny'ego po główce. - Gdzie byłaś, Sadie? Dzwoniłam i dzwoniłam. Umówiłyśmy się z Enid na
lunch któregoś dnia, chciałyśmy, żebyś do nas dołączyła. Dziwnie było bez ciebie.
- Nie odbierałam telefonu, przepraszam. - Odgarniam spocone włoski z czerwonej buzi Dan-
ny'ego. - Ciężki dzień. Ciężki tydzień.
- Wiem, wiem. - Obejmuje mnie pocieszająco.
- Krosty! Zobacz, Pam, jakieś dziwne krosty! - Wskazuję cztery guzki pod pachami chłopca. -
Unieś rączkę, kochanie.
- No proszę, ospa - mówi z uśmiechem Pam. - Zostawię ci maść cynkową. - Podaje mi bute-
leczkę z różową substancją. - Smaruj tym krostki na noc i pilnuj, żeby się nie drapał. - Schodzi koły-
szącym się krokiem na dół. Jestem wzruszona, ten klub żon ma swoje dobre strony. Głupio mi, że nie
lubiłam Pam i zazdrościłam jej, okazała się nieocenioną przyjaciółką. Przytulam Danny'ego z całych
sił, czuję nieopisaną ulgę, że nie zaatakował go jeden z morderczych wirusów, czyhających w pia-
skownicach, o których opowiadała Rona.
- To tylko ospa. To dobrze - szepczę w zaróżowione uszko.
- Wcale nie czuję się dobrze - marudzi.
R
L
T
Kładę go do łóżeczka i otwieram okno. Telefonuję do Toma, zgłasza się poczta głosowa, nie
nagrywam wiadomości. Nie chcę, żeby pomyślał, że stosuję szantaż, by go zwabić do domu. Danny
zasypia, a ja schodzę na dół.
Dziewczyny siedzą przy kuchennym stole i dyskutują z ożywieniem. Piją herbatę i jedzą czeko-
ladowe ciasteczka, prawdopodobnie upieczone i przyniesione przez Pam. Opadam ciężko na jedno z
krzeseł.
- Dzięki, nie trzeba było. Przepraszam za bałagan.
- Co się stało? - pyta Ruth.
- Ja. A sprzątaczka zrezygnowała.
- I tak była do niczego - konstatuje Pam.
- Uprzedzając wasze pytanie: moje małżeństwo także jest w ruinie - dodaję. - Udaję, że znów
jestem singielką. Zrezygnowałam z bycia żoną i wróciłam do swojej dawnej niechlujnej postaci.
Zapada cisza, którą przerywa Tara.
- Ja także wpakowałam się w okropne kłopoty - mówi z przejęciem, mrugając niebieskimi
oczami. - Właśnie opowiadałam Ruth, że przyzwyczaiłam się do niesamowitych orgazmów w wyko-
naniu Pana Szczęśliwe Zakończenie i teraz nie potrafię czerpać przyjemności z seksu z Nickiem. Czuję
jakiś opór. Wiem, że sama zawiniłam, ale nie radzę sobie zupełnie.
Pam rzuca jej srogie spojrzenie.
- Taro, bardzo cię proszę. Nie rozmawiamy o tobie. - Pokazny brzuch daje jej pewien macie-
rzyński autorytet.
- Nie, oczywiście, że nie. Przepraszam - duka nieśmiało Tara, spuszczając wzrok.
- Wolę dyskutować o życiu seksualnym Tary. Wydaje mi się ciekawsze od mojego - mówię.
- Bądz poważna. - Pam żąda krwistych szczegółów na temat mojego zmasakrowanego małżeń-
stwa. - Wyrzuć to z siebie, Sadie. Jestem pewna, że dasz sobie radę. Nie zrobiłaś nic strasznego. To
tylko wylany szampan. Mogło być gorzej.
- No, mogła być krwawa mary. - Ruth puszcza do mnie oko.
- Tom wspomniał o separacji - wyznaję zaskoczona własną szczerością, która jeszcze kilka ty-
godni temu byłaby nie do pomyślenia.
- Nie! - wołają jednym głosem Tara i Ruth.
- Biedna Sadie. - Pam podrywa się z krzesła i zamyka mnie w uścisku. Jej zdrowa lśniąca skóra [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
proszku. Wszystko wydaje się jakieś mało ważne. Robię sobie kawę z przeterminowanym mlekiem, a
dziecko sadzam przed telewizorem z miską płatków i starą grzanką.
- yle się czuję, mamusiu. - Przychodzi się przytulić. - Chcę do taty.
Boję się, że zafundowałam mu zatrucie pokarmowe. Przykładam rękę do jego czoła, jest rozpa-
lone. Nie może się dziś rozchorować, mam dwa zlecenia. Daję mu dwie łyżeczki syropu, modląc się,
by pomogło. Jak tylko temperatura spada, odprowadzam go do przedszkola, ponieważ tak robią nor-
malne samolubne mamy. Straszna Hanna bierze go za rączkę i prowadzi na salę. Danny spogląda na
mnie z wyrzutem, wspominam ten jego oskarżycielski wzrok podczas pracy. Dopiero po powrocie do
domu sprawdzam telefon i odczytuję wiadomość od grubej Pat, która ogłasza swoją rezygnację. Kogo
to obchodzi! I tak jej nie lubiłam, myślę, kasując tekst. Jest jeszcze informacja z przedszkola. Danny
jest chory, proszą, bym po niego przyjechała. Serce podchodzi mi do gardła. To było dwie godziny
temu.
Przekraczam dozwoloną prędkość, obawiając się najgorszego. Danny leży w przedszkolnej izo-
latce, małym zielonym pokoiku wielkości schowka na szczotki do zamiatania. Ma bardzo wysoką tem-
peraturę.
- Nie chcieliśmy podawać żadnych leków bez uzgodnienia z panią - mówi Straszna Hanna. -
Czy mały przechodził już ospę wietrzną? Ostatnio mieliśmy kilka przypadków.
- Ehm, nie. Nie sądzę.
- Wiedziałaby pani, gdyby chorował. - Kręci głową nad moją ignorancją. - Cóż, to może być
ospa. Proszę tego nie lekceważyć.
Biorę na ręce swoje biedne chore dziecko, porzucone na pastwę gorączki i łez. Podczas gdy ja
układałam beztrosko róże i pachnący groszek, on leżał opuszczony na różowym nylonowym przeście-
radle. Po powrocie do domu okazuje się, że nie mam już więcej syropu przeciwgorączkowego. Telefo-
nuję do Pam, ponieważ ona mieszka najbliżej, i pytam, czy mogłaby mi trochę pożyczyć. Danny wy-
gląda coraz gorzej, a ja umieram ze strachu. A jeśli to coś poważniejszego niż ospa wietrzna? Czy ospa
wietrzna jest bardzo grozna? Ja chcę do mamy. Ona wiedziałaby, co robić.
R
L
T
Mama nie może mnie poratować, ale na szczęście okazuje się, że mogę liczyć na Pam. Wpada
zdyszana od biegu, w zaawansowanej ciąży, krzycząc od progu:
- Gdzie jest pacjent?
Uzbroiła się w całą apteczkę, wyposażoną jakby wybierała się na misję do Afganistanu. Pędzi
wprost do pokoju dziecinnego, jestem jej niewypowiedzianie wdzięczna.
Po chwili rozlega się ponowne pukanie do drzwi, których nie zdążyłam zamknąć. Wchodzą
Ruth i Tara.
- Byłyśmy u Pam, kiedy zadzwoniłaś. Omawiałyśmy ten masochistyczny maraton. - Przygląda
mi się dziwnie.
- Chciałyśmy cię zaprosić, ale nie odbierałaś telefonu. Nie będziemy przeszkadzać?
- Skądże. Wejdzcie. - Biegnę na górę do Pam i Danny'ego. Pam napełnia strzykawkę z wprawą
narkomanki.
- Nie przestrasz się. Tak najłatwiej podać syrop - mówi, patrząc na mnie srogo. - Uspokój się,
Sadie. Przestań przestępować z nogi na nogę. Wyglądasz strasznie. A jemu nic nie będzie.
Muszę jej zaufać. Ma dwoje dzieci i jest o wiele bardziej kompetentna ode mnie. Wciska syrop
do buzi Danny'ego - biedaczek krztusi się i ma odruch wymiotny - po czym rozbiera go do naga.
- Musimy zbić temperaturę, żeby nie dostał konwulsji.
- Matko Boska, jakich konwulsji? Wiozę go na pogotowie!
- Nie panikuj, myślę, że dojdzie do siebie. Lekarstwo zaraz zacznie działać - uspokaja Pam, gła-
dząc Danny'ego po główce. - Gdzie byłaś, Sadie? Dzwoniłam i dzwoniłam. Umówiłyśmy się z Enid na
lunch któregoś dnia, chciałyśmy, żebyś do nas dołączyła. Dziwnie było bez ciebie.
- Nie odbierałam telefonu, przepraszam. - Odgarniam spocone włoski z czerwonej buzi Dan-
ny'ego. - Ciężki dzień. Ciężki tydzień.
- Wiem, wiem. - Obejmuje mnie pocieszająco.
- Krosty! Zobacz, Pam, jakieś dziwne krosty! - Wskazuję cztery guzki pod pachami chłopca. -
Unieś rączkę, kochanie.
- No proszę, ospa - mówi z uśmiechem Pam. - Zostawię ci maść cynkową. - Podaje mi bute-
leczkę z różową substancją. - Smaruj tym krostki na noc i pilnuj, żeby się nie drapał. - Schodzi koły-
szącym się krokiem na dół. Jestem wzruszona, ten klub żon ma swoje dobre strony. Głupio mi, że nie
lubiłam Pam i zazdrościłam jej, okazała się nieocenioną przyjaciółką. Przytulam Danny'ego z całych
sił, czuję nieopisaną ulgę, że nie zaatakował go jeden z morderczych wirusów, czyhających w pia-
skownicach, o których opowiadała Rona.
- To tylko ospa. To dobrze - szepczę w zaróżowione uszko.
- Wcale nie czuję się dobrze - marudzi.
R
L
T
Kładę go do łóżeczka i otwieram okno. Telefonuję do Toma, zgłasza się poczta głosowa, nie
nagrywam wiadomości. Nie chcę, żeby pomyślał, że stosuję szantaż, by go zwabić do domu. Danny
zasypia, a ja schodzę na dół.
Dziewczyny siedzą przy kuchennym stole i dyskutują z ożywieniem. Piją herbatę i jedzą czeko-
ladowe ciasteczka, prawdopodobnie upieczone i przyniesione przez Pam. Opadam ciężko na jedno z
krzeseł.
- Dzięki, nie trzeba było. Przepraszam za bałagan.
- Co się stało? - pyta Ruth.
- Ja. A sprzątaczka zrezygnowała.
- I tak była do niczego - konstatuje Pam.
- Uprzedzając wasze pytanie: moje małżeństwo także jest w ruinie - dodaję. - Udaję, że znów
jestem singielką. Zrezygnowałam z bycia żoną i wróciłam do swojej dawnej niechlujnej postaci.
Zapada cisza, którą przerywa Tara.
- Ja także wpakowałam się w okropne kłopoty - mówi z przejęciem, mrugając niebieskimi
oczami. - Właśnie opowiadałam Ruth, że przyzwyczaiłam się do niesamowitych orgazmów w wyko-
naniu Pana Szczęśliwe Zakończenie i teraz nie potrafię czerpać przyjemności z seksu z Nickiem. Czuję
jakiś opór. Wiem, że sama zawiniłam, ale nie radzę sobie zupełnie.
Pam rzuca jej srogie spojrzenie.
- Taro, bardzo cię proszę. Nie rozmawiamy o tobie. - Pokazny brzuch daje jej pewien macie-
rzyński autorytet.
- Nie, oczywiście, że nie. Przepraszam - duka nieśmiało Tara, spuszczając wzrok.
- Wolę dyskutować o życiu seksualnym Tary. Wydaje mi się ciekawsze od mojego - mówię.
- Bądz poważna. - Pam żąda krwistych szczegółów na temat mojego zmasakrowanego małżeń-
stwa. - Wyrzuć to z siebie, Sadie. Jestem pewna, że dasz sobie radę. Nie zrobiłaś nic strasznego. To
tylko wylany szampan. Mogło być gorzej.
- No, mogła być krwawa mary. - Ruth puszcza do mnie oko.
- Tom wspomniał o separacji - wyznaję zaskoczona własną szczerością, która jeszcze kilka ty-
godni temu byłaby nie do pomyślenia.
- Nie! - wołają jednym głosem Tara i Ruth.
- Biedna Sadie. - Pam podrywa się z krzesła i zamyka mnie w uścisku. Jej zdrowa lśniąca skóra [ Pobierz całość w formacie PDF ]