[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wania zwierzat tutejszej puszczy. Stół wywierał wielkie wrażenie na wszystkich ludziach z okolicy.
Podchodzili do niego biak , Metysi i Indianie i patrzyli na niego jak urzeczeni.
Była godzina dziewiata wieczorem. Przy wietle dwóch naftowych ogarków preparowałem od kilku
godzin ptaki. Pozostało ich jeszcze kilka do ciagnięcia skórek. Przez otwór okienny i ciany
bambusowe mej chaty wdzierał się z dworu przenikliwy rechot żab tropikalnych i zawsze donony
wist wierszczy.
Była sobota. Gospodarz mój urzadził baile, tańcówkę, w przyległej chacie. Z góry i z dołu rzeki
spłynęli okoliczni hacjenderzy z żonami i z córkami. Gramofon wygrywał melodie tanga nie znane w
Europie. Tu, u stóp Andów, przemawiały więcej do rytmu krwi niż do ucha.
Gdy gramofon milkł, słyszałem oprócz żabich i wierszczowych nowe odgłosy z puszczy: dziwne,
przejmujace trabienie. Wyja nili mi tubylcy, że to flamingi wę-
206
dni ja pod niebem i że wnet opadnie rzeka, a potem będzie wiele ryb.
Stół, przy którym preparowałem, opanowały dwa rodzaje mrówek. Jedne były małe, napastliwe i
bardzo liczne, drugie wielkie i mniej Hczne. Te i tamte miały swe ustalone zwyczaje. Pojawiały się
na stole tylko wtedy, gdy co preparowałem. Były żarłoczne i w ciagu nocy umiały roznieć mięso
całego ptaka. Między soba obydwa gatunki wiodły zacięte boje. Podczas bitwy owady wpadały w
lepy szał i wówczas musiałem mieć się na bacznoci, ażeby mi rak nie pokasały. Nie sposób było ich
wypędzić. Sasiedzkie stosunki między wrogimi mrówkami i między nimi a mna zwykle regulowałem
w prosty sposób: każdemu rodzajowi kładłem na pożarcie w dwóch oddzielnych miejscach po
jednym ptaku, z którego już zdarłem skórkę. Wtedy nastawała ogólna zgoda i mogłem spokojnie
pracować.
Włanie spreparowałem dzięcioła. Z czaszki jego wyjałem mózg i odłożyłem na bok. Mózg to pewnie
specjał mrówczy, bo niebawem kilkanacie mrówek z mniejszego gatunku rzuciło się na żer. W ich
lady przyszły dwie większe mrówki i nieroztropne zgotowały sobie smutny los. Jeszcze się zupełnie
nie zbliżyły, gdy otoczyły je wojownicze karzełki, napadajac na nie z niepohamowana zajadłocia.
Jedna z napadniętych ratowała się paniczna ucieczka. Druga nie zdażyła. Obsiadły ja przeciwniczki i
przemoca zatrzymały na miejscu. Daremnie szamotała się. Zdażyła chwycić dwie nieprzyjaciółki w
szczęki i rozgryć je. Lecz na tym skończyła się jej obrona. Przewaga liczebna zwyciężyła. Karły
szybko odcięły jej nogi, odwłok odpiłowały od tułowia i potem cała zdobycz uprowadziły
skrupulatnie pod stół.
207
  fflBB 1 
Podobne ciche dramaty często zdarzały się na moim stole na ogół bez przykrych dla mnie następstw.
Tym razem jednak małe mrówki rozsierdziły się na dobre i postanowiły rozejć się po całym stole w
poszukiwaniu nowych wrogów. Szybkimi uderzeniami pędzla, umaczanego w roz-czynie arszeniku,
udało mi się powstrzymać wojownicze zapędy i w końcu zmusić je do odwrotu. Potem tym samym
pędzlem przeciagnałem poprzez stół mokra linię demarka-cyjna. Tej nocy spokój był zapewniony.
Przez granicę z arszeniku żaden czart nie przejdzie. Arszenik to wielkie tabu, uznane przez wszystkie
stwory puszczy.
W czarnym oknie mej chaty pojawiła się głowa Cariosa. Carlos był kuraka, czyli wodzem Indian
Kampów. Mieszkał w odległoci kilku kilometrów od nas i przyjanił się z białymi ludmi. Z umiechem
na swej pomarszczonej
208
r
Zmr
twarzy pokazał mi cenna zdobycz, jaka przyniósł dla mnie:l szeć olbrzymich owadów latarników,
zwanych tu czicsarai maczako, żywych jeszcze i zwiazanych cienkimi lianami.]
Wejd do chaty, Carlosie! zaprosiłem go uradowany.l
Gdy wszedł, okazało się, że nie był sam. Przyprowadził z soba żonę i kilkoro dzieci. Wszyscy
stanęli przy stole.
Cziczara maczako miała niesamowite kształty. Należała do rodziny piewłków, lecz głowa jej inaczej
urosła i utworzyła co w rodzaju tęgiego nosa, podobnego do głowy nosorożca. Z dolnej częci
owadziej głowy wyrastała długa rurka, przez która cziczara przyjmowała pokarm, rolinne soki. Rurka
ta napawała groza cała ludnoć amazońska, gdyż rzekomo zawierała tak straszliwy jad, że jej ukłucie
wiodło człowieka niechybnie do gwałtownej mierci. Cziczara ma czako w mniemaniu tubylców to
zła potęga lasów, ponury koszmar, napadajacy złoliwie na ludzi, to zły duch, na którego nie było
lekarstwa ani żadnej obrony. Owad podobno często przebywał na trujacych palmach, żywiac się ich
sokiem, i tym Indianie tłumaczyli sobie jego trujace wła ciwo ci. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • chiara76.opx.pl
  • Copyright (c) 2009 Odebrali mi wszystkie siły, kiedy nauczyli mnie, że jestem nikim. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.