[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak - mówię. - Szampan.
- Dzięki Bogu - mówi Baz i łapie dwa kieliszki, wychyla oba, a potem odstawia puste na moją
tacę. - Strasznie tu gorąco, nie?
- No cóż - stwierdzam grzecznie. - Przynajmniej jesteś ubrany odpowiednio do pogody.
Bo kapela brata Vicky, jak widzę, ma za nic elegancję; ubrali się w szorty i japonki, a Kurt,
keyboardzista, zrezygnował nawet z koszulki.
- Hej - mówi Baz. -Widziałaś Blaine'a?
- Nie widziałam - rzucam rozkojarzona. To dlatego że widzę w pobliżu Luke'a, pomagającego
jakiejś starszej pani usiąść na jednym ze składanych krzeseł, które razem z Chazem
rozstawiali w rzędach zdaje się już od siódmej rano. W przejściu między nimi zaraz rozłożą
biały dywan.
Baz idzie za moim spojrzeniem i widząc Luke'a, unosi rękę.
- Luke! - woła. - Yo! Tutaj!
Nie! O Boże, nie! Oczywiście, chcę zamienić parę słów z Lukiem, ale nie w taki sposób...
Chcę porozmawiać na osobności. Nie chcę, żeby nasze pierwsze spotkanie po tej wczorajszej
wieczornej nieprzyjemnej scenie rozgrywało się w obecności osób trzecich - a już zwłaszcza
nie w obecności perkusisty o imieniu Baz.
- Tak? - pyta grzecznie Luke, podchodząc do nas.
Jak zwykle na jego widok puls mi przyspiesza jak dziewuszce z podstawówki w czasie
wyprzedaży w Claire. Po prostu wygląda tak świetnie, kiedy stoi w słońcu, z tymi swoimi
szerokimi ramionami, świeżo ogoloną twarzą i, o Boże, w lakierkach. W błyszczących,
dokładnie wypolerowanych lakierkach!
Z trudem udaje mi się nie upuścić tacy.
Dlaczego musiałam zrobić coś tak głupiego i oskarżyć go, że powiedział Shari o mojej pracy?
No cóż, ja nie umiem dochować żadnego sekretu, ale to jeszcze przecież nie powód, żeby
zakładać, że nikt inny tego nie potrafi, prawda?
- Stary, nie widziałeś swojego ciotecznego brata? - pyta Baz Luke'a.- Nikt go nie może
znalezć.
- Nie widziałem go - mówi Luke. Nie mogę nie zauważyć, że patrzy na mnie. Chociaż co się
dzieje za tymi jego ciemnymi oczami, nie umiem wyczytać. Czy on mnie nienawidzi? Czy on
mnie lubi? A może w ogóle nigdy nic o mnie nie myślał? - A próbował ktoś szukać go w
pokoju? O ile dobrze pamiętam, Blaine lubi spać do pózna.
- Och, taa - mówi Baz. - Dobry pomysł.
I odchodzi, powłócząc nogami, zostawiając Luke'a i mnie razem, w niezręcznym milczeniu -
okazja, którą chwytam, zanim Luke ma szansę się stąd wycofać.
- Luke... - mówię głosem bardzo cichym w porównaniu z waleniem serca, które słyszę we
własnych uszach. -Ja chciałam tylko powiedzieć...
że wczoraj... Shari mi powiedziała...
- Zapomnijmy już o tym, dobrze? - mówi Luke krótko.
W oczach zbierają mi się łzy.
Shari powiedziała, że on ma żal. I ma do tego pełne prawo.
Ale nawet nie pozwoli mi przeprosić?
Zanim jednak mam okazję odezwać się chociaż słowem, podchodzi do mnie monsieur de
Villiers, dziarski w swoim kremowym garniturze, kra-wacie, a w ręku trzyma butelkę
szampana.
- Lizzie, Lizzie - beszta mnie wesoło. -Widzę na tej tacy puste kieliszki. Musisz chyba
podejść do madame Laurent po nowe koktajle.
- Proszę. - Luke usiłuje mi odebrać tacę. -Ja się tym zajmę.
- Ja to zrobię - mówię i wyrywam mu tacę. Tylko fakt, że na tacy stoją zaledwie trzy kieliszki,
w tym dwa opróżnione przez Baza, ratuje nas przed nieuchronną katastrofą.
- Powiedziałem - mówi Luke i znów wyciąga ręce - że sam się tym zajmę.
- A ja powiedziałam, że ja...
- Lizzie!
Luke, jego ojciec i ja obracamy się zgodnie na dzwięk podnieconego głosu Bibi de Villiers.
Wygląda oszałamiająco w swojej żółtej sukni i w pięknym kapeluszu, który ocienia jej twarz.
Woła:
- Lizzie, gdzie ty znalazłaś tę sukienkę?!
Spoglądam po sobie. Włożyłam sukienkę-chinkę, którą po raz ostatni miałam na sobie na
Heathrow, kiedy chciałam zrobić wrażenie na Andym... Jakiś milion lat temu. To jedyna
rzecz z tego, co ze sobą zabrałam, która jako tako nadaje się do włożenia na taką okazję jak
ślub. No cóż, pomijając to, że nie mogę pod nią wkładać majtek. Ale o tym nikt poza mną nie
musi wiedzieć.
- W sklepie, w którym pracuję w Minnesocie, nazywa się Vin... - mówię.
- Nie tę sukienkę - prostuje matka Luke'a. Jej mina to dziwna mieszanka ożywienia i
niepokoju. Nie żeby to przeszkadzało tacie Luke'a, który patrzy na nią tak, jakby była
prezentem właśnie wrzuconym przez komin przez Zwiętego Mikołaja. - Chodzi mi o suknię,
którą ma na sobie Vicky - ciągnie pani de Villiers. - Tę, którą podobno przerobiłaś dla niej
przez noc.
Obok mnie Luke zamiera w bezruchu. Jego ojciec, z drugiej strony, na-dal wpatruje się w
żonę rozkochanym spojrzeniem.
Ostrzeżona sztywną postawą Luke'a, że coś się tu kroi, odpowiadam na pytanie jego matki
bardzo ostrożnie.
- Znalazłam ją tutaj, w Mirac. Na poddaszu.
- Na poddaszu? - Pani de Villiers jest zdumiona. - Gdzie na poddaszu? Nie mam zielonego
pojęcia, co się święci. Ale wiem, że zainteresowanie pani deVilliers tą suknią Givenchy nie
jest przypadkowe. A może to była jej sukienka? Rozmiar by się zgadzał... Pasowała na Vicky
a Vicky jest jej siostrzenicą, więc...
Nie zamierzam ryzykować. Za żadne skarby nie opowiem jej, w jakim straszliwym stanie
znalazłam tę sukienkę. Ten jeden sekret zabiorę ze sobą do grobu.
W przeciwieństwie do wszystkich innych mi powierzonych.
- Znalazłam ją w takim specjalnym pudełku - mówię, zmyślając na bieżąco. - Była owinięta
bibułką. Powiedziałabym wręcz, że pieczołowicie owinięta...
Wiem, że powiedziałam właściwą rzecz, bo pani de Villiers obraca się do męża i woła:
- Przechowałeś ją! Po tych wszystkich latach!
I nagle zarzuca ramiona na szyję ojca Luke'a, który promienieje ze szczęścia.
- Ależ oczywiście - mówi. - Oczywiście, że ją przechowałem! A co ty myślałaś, Bibi?
Chociaż jest rzeczą jasną - przynajmniej dla mnie - że on nie ma zielonego pojęcia, o czym
mówi jego żona. Cieszy się, że znów ją trzyma w ramionach.
Słyszę, że stojący obok mnie Luke cicho zaklął.
Ale kiedy podnoszę na niego oczy przerażona, że zrobiłam coś złego - znowu - widzę, że się
uśmiecha.
- O co w tym wszystkim chodzi? - pytam go kącikiem ust.
- Wiedziałem, że ta sukienka wygląda jakoś znajomo - mówi Luke cicho, żeby jego rodzice,
którzy się właśnie całują, nie podsłuchali.- Ale ja ją widziałem tylko na czarno-białych
zdjęciach, więc nigdy... Ta sukienka, którą znalazłaś? Ta, z której usunęłaś rdzę? To była jej
ślubna suknia.
Wydaję okrzyk zdziwienia. Nic na to nie poradzę. -Ale...
- Ja wiem - mówi Luke i biorąc mnie pod ramię, odciąga kawałek dalej od rodziców. -Wiem.
- Ale... strzelba! Ona była owinięta...
- Ja wiem - mówi Luke, prowadząc mnie przez trawnik w stronę, gdzie madame Laurent
trzyma dzbanek soku pomarańczowego. - Ta suknia była kością niezgody między nimi przez
całe lata. Ona myślała, że on ją wyrzucił razem ze wszystkim innym po tym, jak nam zalało
poddasze...
- Ale nie wyrzucił. On...
- Ja wiem - powtarza Luke. Przystanął i ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu opuścił dłoń, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
- Tak - mówię. - Szampan.
- Dzięki Bogu - mówi Baz i łapie dwa kieliszki, wychyla oba, a potem odstawia puste na moją
tacę. - Strasznie tu gorąco, nie?
- No cóż - stwierdzam grzecznie. - Przynajmniej jesteś ubrany odpowiednio do pogody.
Bo kapela brata Vicky, jak widzę, ma za nic elegancję; ubrali się w szorty i japonki, a Kurt,
keyboardzista, zrezygnował nawet z koszulki.
- Hej - mówi Baz. -Widziałaś Blaine'a?
- Nie widziałam - rzucam rozkojarzona. To dlatego że widzę w pobliżu Luke'a, pomagającego
jakiejś starszej pani usiąść na jednym ze składanych krzeseł, które razem z Chazem
rozstawiali w rzędach zdaje się już od siódmej rano. W przejściu między nimi zaraz rozłożą
biały dywan.
Baz idzie za moim spojrzeniem i widząc Luke'a, unosi rękę.
- Luke! - woła. - Yo! Tutaj!
Nie! O Boże, nie! Oczywiście, chcę zamienić parę słów z Lukiem, ale nie w taki sposób...
Chcę porozmawiać na osobności. Nie chcę, żeby nasze pierwsze spotkanie po tej wczorajszej
wieczornej nieprzyjemnej scenie rozgrywało się w obecności osób trzecich - a już zwłaszcza
nie w obecności perkusisty o imieniu Baz.
- Tak? - pyta grzecznie Luke, podchodząc do nas.
Jak zwykle na jego widok puls mi przyspiesza jak dziewuszce z podstawówki w czasie
wyprzedaży w Claire. Po prostu wygląda tak świetnie, kiedy stoi w słońcu, z tymi swoimi
szerokimi ramionami, świeżo ogoloną twarzą i, o Boże, w lakierkach. W błyszczących,
dokładnie wypolerowanych lakierkach!
Z trudem udaje mi się nie upuścić tacy.
Dlaczego musiałam zrobić coś tak głupiego i oskarżyć go, że powiedział Shari o mojej pracy?
No cóż, ja nie umiem dochować żadnego sekretu, ale to jeszcze przecież nie powód, żeby
zakładać, że nikt inny tego nie potrafi, prawda?
- Stary, nie widziałeś swojego ciotecznego brata? - pyta Baz Luke'a.- Nikt go nie może
znalezć.
- Nie widziałem go - mówi Luke. Nie mogę nie zauważyć, że patrzy na mnie. Chociaż co się
dzieje za tymi jego ciemnymi oczami, nie umiem wyczytać. Czy on mnie nienawidzi? Czy on
mnie lubi? A może w ogóle nigdy nic o mnie nie myślał? - A próbował ktoś szukać go w
pokoju? O ile dobrze pamiętam, Blaine lubi spać do pózna.
- Och, taa - mówi Baz. - Dobry pomysł.
I odchodzi, powłócząc nogami, zostawiając Luke'a i mnie razem, w niezręcznym milczeniu -
okazja, którą chwytam, zanim Luke ma szansę się stąd wycofać.
- Luke... - mówię głosem bardzo cichym w porównaniu z waleniem serca, które słyszę we
własnych uszach. -Ja chciałam tylko powiedzieć...
że wczoraj... Shari mi powiedziała...
- Zapomnijmy już o tym, dobrze? - mówi Luke krótko.
W oczach zbierają mi się łzy.
Shari powiedziała, że on ma żal. I ma do tego pełne prawo.
Ale nawet nie pozwoli mi przeprosić?
Zanim jednak mam okazję odezwać się chociaż słowem, podchodzi do mnie monsieur de
Villiers, dziarski w swoim kremowym garniturze, kra-wacie, a w ręku trzyma butelkę
szampana.
- Lizzie, Lizzie - beszta mnie wesoło. -Widzę na tej tacy puste kieliszki. Musisz chyba
podejść do madame Laurent po nowe koktajle.
- Proszę. - Luke usiłuje mi odebrać tacę. -Ja się tym zajmę.
- Ja to zrobię - mówię i wyrywam mu tacę. Tylko fakt, że na tacy stoją zaledwie trzy kieliszki,
w tym dwa opróżnione przez Baza, ratuje nas przed nieuchronną katastrofą.
- Powiedziałem - mówi Luke i znów wyciąga ręce - że sam się tym zajmę.
- A ja powiedziałam, że ja...
- Lizzie!
Luke, jego ojciec i ja obracamy się zgodnie na dzwięk podnieconego głosu Bibi de Villiers.
Wygląda oszałamiająco w swojej żółtej sukni i w pięknym kapeluszu, który ocienia jej twarz.
Woła:
- Lizzie, gdzie ty znalazłaś tę sukienkę?!
Spoglądam po sobie. Włożyłam sukienkę-chinkę, którą po raz ostatni miałam na sobie na
Heathrow, kiedy chciałam zrobić wrażenie na Andym... Jakiś milion lat temu. To jedyna
rzecz z tego, co ze sobą zabrałam, która jako tako nadaje się do włożenia na taką okazję jak
ślub. No cóż, pomijając to, że nie mogę pod nią wkładać majtek. Ale o tym nikt poza mną nie
musi wiedzieć.
- W sklepie, w którym pracuję w Minnesocie, nazywa się Vin... - mówię.
- Nie tę sukienkę - prostuje matka Luke'a. Jej mina to dziwna mieszanka ożywienia i
niepokoju. Nie żeby to przeszkadzało tacie Luke'a, który patrzy na nią tak, jakby była
prezentem właśnie wrzuconym przez komin przez Zwiętego Mikołaja. - Chodzi mi o suknię,
którą ma na sobie Vicky - ciągnie pani de Villiers. - Tę, którą podobno przerobiłaś dla niej
przez noc.
Obok mnie Luke zamiera w bezruchu. Jego ojciec, z drugiej strony, na-dal wpatruje się w
żonę rozkochanym spojrzeniem.
Ostrzeżona sztywną postawą Luke'a, że coś się tu kroi, odpowiadam na pytanie jego matki
bardzo ostrożnie.
- Znalazłam ją tutaj, w Mirac. Na poddaszu.
- Na poddaszu? - Pani de Villiers jest zdumiona. - Gdzie na poddaszu? Nie mam zielonego
pojęcia, co się święci. Ale wiem, że zainteresowanie pani deVilliers tą suknią Givenchy nie
jest przypadkowe. A może to była jej sukienka? Rozmiar by się zgadzał... Pasowała na Vicky
a Vicky jest jej siostrzenicą, więc...
Nie zamierzam ryzykować. Za żadne skarby nie opowiem jej, w jakim straszliwym stanie
znalazłam tę sukienkę. Ten jeden sekret zabiorę ze sobą do grobu.
W przeciwieństwie do wszystkich innych mi powierzonych.
- Znalazłam ją w takim specjalnym pudełku - mówię, zmyślając na bieżąco. - Była owinięta
bibułką. Powiedziałabym wręcz, że pieczołowicie owinięta...
Wiem, że powiedziałam właściwą rzecz, bo pani de Villiers obraca się do męża i woła:
- Przechowałeś ją! Po tych wszystkich latach!
I nagle zarzuca ramiona na szyję ojca Luke'a, który promienieje ze szczęścia.
- Ależ oczywiście - mówi. - Oczywiście, że ją przechowałem! A co ty myślałaś, Bibi?
Chociaż jest rzeczą jasną - przynajmniej dla mnie - że on nie ma zielonego pojęcia, o czym
mówi jego żona. Cieszy się, że znów ją trzyma w ramionach.
Słyszę, że stojący obok mnie Luke cicho zaklął.
Ale kiedy podnoszę na niego oczy przerażona, że zrobiłam coś złego - znowu - widzę, że się
uśmiecha.
- O co w tym wszystkim chodzi? - pytam go kącikiem ust.
- Wiedziałem, że ta sukienka wygląda jakoś znajomo - mówi Luke cicho, żeby jego rodzice,
którzy się właśnie całują, nie podsłuchali.- Ale ja ją widziałem tylko na czarno-białych
zdjęciach, więc nigdy... Ta sukienka, którą znalazłaś? Ta, z której usunęłaś rdzę? To była jej
ślubna suknia.
Wydaję okrzyk zdziwienia. Nic na to nie poradzę. -Ale...
- Ja wiem - mówi Luke i biorąc mnie pod ramię, odciąga kawałek dalej od rodziców. -Wiem.
- Ale... strzelba! Ona była owinięta...
- Ja wiem - mówi Luke, prowadząc mnie przez trawnik w stronę, gdzie madame Laurent
trzyma dzbanek soku pomarańczowego. - Ta suknia była kością niezgody między nimi przez
całe lata. Ona myślała, że on ją wyrzucił razem ze wszystkim innym po tym, jak nam zalało
poddasze...
- Ale nie wyrzucił. On...
- Ja wiem - powtarza Luke. Przystanął i ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu opuścił dłoń, [ Pobierz całość w formacie PDF ]