[ Pobierz całość w formacie PDF ]
są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?
Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam... Zerwał się z krzesła, pobiegł
do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamy-
ślony.
Oto są pieniądze rzekł podając kobiecie dwie asygnaty.
Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od progu już zwróciła się
twarzą ku jubilerowi.
Mówiłeś mi pan, ze obrączka moja warta rubli trzy i pół, a dałeś mi czte-
ry. Otrzymałam tedy pół rubla nadto.
Ależ, pani dobrodziejko wyjąkał jubiler myślałem... sądziłem... chcia-
łem... pani dobrodziejka wyrysowałaś mi wzór...
Rozumiem przerwała Marta i dziękuję panu!
Któryż to już raz od czasu, gdy od drzwi do drzwi ludzkich ciągać poczęła
biedę swą i gwałtowne potrzeby, w zamian żądanej pracy otrzymała jałmuż-
nę?
Marta opuściwszy sklep jubilera nie płakała, nie przyśpieszała i nie zwal-
niała kroku.
Bez łzy, bez uśmiechu i bez westchnienia szła prosto ku swemu mieszka-
niu krokiem równym, wciąż jednostajnym.
Przed godziną myślała, że po otrzymaniu pieniędzy za sprzedaną obrączkę
kupi dziś jeszcze drzewa dla lepszego ogrzania na noc izby, wiktuałów dla
sporządzenia dziecku posilnej potrawy. Nie spełniła jednak tych zamiarów
170
Lakoniczny zwięzły, tu użyte z odcieniem ironii.
159
swoich, nie poszła do sklepiku z wiktuałami, można by rzec, że albo zapo-
mniała o wszystkim na świecie, albo nie miała siły zajść dalej lub odwagi
pójść gdzie indziej, jak tylko do tej wysoko wzniesionej, nagiej i zimnej nory,
która była jej mieszkaniem. Do dnia tego, ile razy wracała do domu, biegła
zawsze spiesznie po wschodach; teraz wstępowała na nie powoli, parę razy
potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmroku lub
nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne
tylko spojrzenie rzuciła na skurczoną przed kominem dziewczynkę, nie
przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi
posłania. Oczy jej szklanno patrzały w przestrzeń.
Wyrzutek społeczeństwa! szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieru-
choma, z twarzą ukrytą w poduszkę, z rękami splecionymi nad głową.
Jancia przypełzła raczej, niż przyszła ku miejscu, na którym spoczęła mil-
cząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudymi, zziębniętymi ramionami
otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą
główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem, nisko, na szerokiej prze-
strzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych
gwarów posyłając w to miejsce, w którym opuszczone, zda się, przez Boga i
ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha kobieta i
dziecię.
Marta leżała na twardej pościeli w nieruchomości kamiennej, bez żadnej
myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia, jak śmiertelne zmordowanie.
Praca, umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynagradzana, jest najdziel-
niejszym, jedynie może dzielnym, higienicznym środkiem przeciw chorobom
ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dna nie wyczerpuje sił fizycznych i mo-
ralnych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i roz-
paczne nieznajdowanie.
Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jed-
na, zawsze dla niej otwarta, ale ta zaprowadziłaby ją tam, do owego mieszka-
nia przy Królewskiej ulicy i kazałaby jej, kobiecie owej ze zwiędłym czołem i
rozwianymi włosami powiedzieć: Wracam! mówiłaś prawdę! nie jestem czło-
wiekiem, jestem rzeczą! Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia,
wspomnienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożeb-
niały. Nie myślała też o niej, tak jak nie myślała w tej chwili o niczym. Nagle
usłyszała jakby przez sen, chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten
wstrząsnął ją dreszczem i w jednym oka mgnieniu wyrwał z kamiennej nie-
ruchomości. Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana:
Czy to ty kaszlałaś, Janciu?
Ja, mamo!
Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka cichy i chrapliwy.
Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kolanach. Dłonią dotknęła
czoła, które gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko
uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.
O mój Boże! jęknęła kobieta tylko nie to! Wszystko już, wszystko, tyl-
ko nie to!
W głębokim zmroku nie mogła wyraznie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła
małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ra-
mionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały
160
czerwone piętna gorączki, rozszerzone zrenice patrzały z głęboką, choć niemą
skargą. Zakaszlała po raz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na
ramię matki.
O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej
chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej, a jednak
nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie potykała się o strome
stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Można by rzec, że
miała skrzydła u ramion, i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w
istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.
W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.
Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatnim futrze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?
Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam... Zerwał się z krzesła, pobiegł
do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamy-
ślony.
Oto są pieniądze rzekł podając kobiecie dwie asygnaty.
Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od progu już zwróciła się
twarzą ku jubilerowi.
Mówiłeś mi pan, ze obrączka moja warta rubli trzy i pół, a dałeś mi czte-
ry. Otrzymałam tedy pół rubla nadto.
Ależ, pani dobrodziejko wyjąkał jubiler myślałem... sądziłem... chcia-
łem... pani dobrodziejka wyrysowałaś mi wzór...
Rozumiem przerwała Marta i dziękuję panu!
Któryż to już raz od czasu, gdy od drzwi do drzwi ludzkich ciągać poczęła
biedę swą i gwałtowne potrzeby, w zamian żądanej pracy otrzymała jałmuż-
nę?
Marta opuściwszy sklep jubilera nie płakała, nie przyśpieszała i nie zwal-
niała kroku.
Bez łzy, bez uśmiechu i bez westchnienia szła prosto ku swemu mieszka-
niu krokiem równym, wciąż jednostajnym.
Przed godziną myślała, że po otrzymaniu pieniędzy za sprzedaną obrączkę
kupi dziś jeszcze drzewa dla lepszego ogrzania na noc izby, wiktuałów dla
sporządzenia dziecku posilnej potrawy. Nie spełniła jednak tych zamiarów
170
Lakoniczny zwięzły, tu użyte z odcieniem ironii.
159
swoich, nie poszła do sklepiku z wiktuałami, można by rzec, że albo zapo-
mniała o wszystkim na świecie, albo nie miała siły zajść dalej lub odwagi
pójść gdzie indziej, jak tylko do tej wysoko wzniesionej, nagiej i zimnej nory,
która była jej mieszkaniem. Do dnia tego, ile razy wracała do domu, biegła
zawsze spiesznie po wschodach; teraz wstępowała na nie powoli, parę razy
potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmroku lub
nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne
tylko spojrzenie rzuciła na skurczoną przed kominem dziewczynkę, nie
przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi
posłania. Oczy jej szklanno patrzały w przestrzeń.
Wyrzutek społeczeństwa! szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieru-
choma, z twarzą ukrytą w poduszkę, z rękami splecionymi nad głową.
Jancia przypełzła raczej, niż przyszła ku miejscu, na którym spoczęła mil-
cząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudymi, zziębniętymi ramionami
otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą
główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem, nisko, na szerokiej prze-
strzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych
gwarów posyłając w to miejsce, w którym opuszczone, zda się, przez Boga i
ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha kobieta i
dziecię.
Marta leżała na twardej pościeli w nieruchomości kamiennej, bez żadnej
myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia, jak śmiertelne zmordowanie.
Praca, umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynagradzana, jest najdziel-
niejszym, jedynie może dzielnym, higienicznym środkiem przeciw chorobom
ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dna nie wyczerpuje sił fizycznych i mo-
ralnych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i roz-
paczne nieznajdowanie.
Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jed-
na, zawsze dla niej otwarta, ale ta zaprowadziłaby ją tam, do owego mieszka-
nia przy Królewskiej ulicy i kazałaby jej, kobiecie owej ze zwiędłym czołem i
rozwianymi włosami powiedzieć: Wracam! mówiłaś prawdę! nie jestem czło-
wiekiem, jestem rzeczą! Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia,
wspomnienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożeb-
niały. Nie myślała też o niej, tak jak nie myślała w tej chwili o niczym. Nagle
usłyszała jakby przez sen, chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten
wstrząsnął ją dreszczem i w jednym oka mgnieniu wyrwał z kamiennej nie-
ruchomości. Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana:
Czy to ty kaszlałaś, Janciu?
Ja, mamo!
Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka cichy i chrapliwy.
Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kolanach. Dłonią dotknęła
czoła, które gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko
uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.
O mój Boże! jęknęła kobieta tylko nie to! Wszystko już, wszystko, tyl-
ko nie to!
W głębokim zmroku nie mogła wyraznie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła
małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ra-
mionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały
160
czerwone piętna gorączki, rozszerzone zrenice patrzały z głęboką, choć niemą
skargą. Zakaszlała po raz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na
ramię matki.
O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej
chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej, a jednak
nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie potykała się o strome
stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Można by rzec, że
miała skrzydła u ramion, i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w
istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.
W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.
Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatnim futrze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]