[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niedbale pod drzwiami porzucił, leżała w tym samym miejscu; a
przecież musiałaby przy najmniejszym uchyleniu drzwi dalej zostać
posunięta. Czyżby owa tajemnica kryła się w ścianach? Zdawały się
być jednym, potężnym, żeliwnym blokiem. Jeszcze raz, a potem
jeszcze, wszystko wokół dokładnie zbadał, także podłogę, strop oraz
zwieńczenie owych upiornych okien, ale nigdzie nie znalazł ani śladu,
który mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Wydawało mu się natomiast, że
więzienie jakby się nieco zmniejszyło, lecz i to było zapewne
złudzeniem, dzięki niespodziewanemu zniknięciu dwóch okien
bardzo łatwo wytłumaczalnym.
Z potwornym lękiem oczekiwał Vivenzio najbliższej nocy. Noc
nadeszła, ale zdradliwy sen nie zaskoczy go tym razem. Postanowił aż
do świtu po więzieniu spacerować i wytężając wszystkie zmysły,
nieustannie w ciemności każdy przejaw tego zdumiewającego
zjawiska śledzić. Jakieś dwie godziny po północy (liczył od tej chwili
aż do świtu) poczuł słabe drganie podłogi obserwował je z
zapartym tchem. Trwało to może minutę, było jednak tak delikatne,
że i to drganie złudzeniem mu się wydawało. Wtem poczuł chłodny
powiew wiatru nad głową, a rzuciwszy się tam, skąd wiatr zdawał się
dochodzić, potknął się o coś, co wziął za swój dzban z wodą.
Podniósłszy się, jął obserwować dalej, lecz przez całą noc nic więcej
się nie działo. Zaczynało świtać, rozwidniło się. Ze zgrozą spojrzał
Vivenzio w górę na okna widział tylko cztery. Patrzył i liczył, ale
naliczył jedynie cztery; piąte okno widocznie coś jeszcze zakrywało.
Zwiatło dnia odsłoniło każdy kącik jego więzienia, i znowu inne
przedmioty rzuciły mu się w oczy. Na podłodze leżały skorupy wczo-
rajszego dzbana, a nieopodal, tuż obok ściany, stał na nowo na-
pełniony dzbanek i naczynie z jedzeniem. Stukał we wszystkie ściany
dotychczas sprawiały wrażenie jednolitego, pewnego i
niewzruszonego muru. Walił w nie mocno i gwałtownie, lecz nic nie
wskazywało na to, żeby gdzieś mogły być wydrążone. Z niepokojem
znów spojrzał w górę; piąte okno rzeczywiście zniknęło bez śladu.
Nie mógł też dłużej wątpić w to, że więzienie naprawdę się
zmniejszyło. Strop obniżył się, a przeciwległe ściany zbliżyły się do
siebie o tyle, ile miejsca zajmowały trzy brakujące okna. Myśli plątały
się w głowie Vivenzia. Jakiś arcyokrutny zamysł, jakaś piekielna
męka i niesłychana udręka kryły się za tymi okropnymi
przygotowaniami.
Taką to troską i okrutną niepewnością swego losu dręczony,
siedział milcząc, w zamyśleniu, a godziny jedna za drugą biegnące
trwożyły ducha jego straszliwymi obrazami. W końcu zerwał się z
obłędem w oczach.
ii^Tak! zawołał strasznym głosem, e# Tak jest i tak być musi!
Diable! Nieludzki piekielniku, czy taka jest twoja zemsta?
W obłąkaniu zwalił się na ziemię, łzy popłynęły mu z oczu i zimny
pot wystąpił na czoło. W dzikiej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy i,
ogarnięty wściekłością, gryzł żelazną podłogę. Lżył
i przeklinał Tolfiego, a zaraz potem znowu pokornie się modlił. Gdy
zaś nagły przypływ cierpienia i lęku odrobinę zelżał, rzucił się na
ziemię i płakał jak dziecko.
Wieczorna szarość odchodzącego dnia jeszcze go w takiej roz-
paczy zastała. Nie jadł tego dnia ani łyżki strawy, ani kropla
wody nie zwilżyła jego wyschniętych ust i przez dwie noce nawet oka
nie zmrużył. Wreszcie jednak głód i zmęczenie zmogły go.
Skosztował jadła, z nieposkromioną łapczywością wodę z dzbana
wypił i upadł jak pijany na swe łoże, gdzie go okrutny strach także we
śnie koszmarnymi obrazami dręczył. Nagle z bolesnym lamentem
zerwał się ze snu i wyciągniętymi ramionami chciał jak gdyby walące
się pomieszczenie podeprzeć; ale oprzytomniawszy czując, że dość
ma jeszcze przestrzeni, by móc swobodnie oddychać usnął na
nowo i okropne sny go dręczyły.
Ranek czwartego dnia rozjaśniał się nad Vivenziem, był już jednak
biały dzień, kiedy się z zamroczenia swego całkiem ocknął. Jakaż
bolesna melancholia nieszczęśnikiem owładnęła, gdy tylko trzy
pozostałe jeszcze okna ujrzał. Trzy tylko! Wyglądało na to, że
oznaczają one liczbę dni, które mu jeszcze pozostały. W ciszy,
przygotowany na Wszystko, mierzył szerokość i wysokość swego
przybytku, i zrozumiał jasno, z przerażającą pewnością, co oznaczają
obniżające się sklepienie i schodzące się ściany. Te zmiany były teraz
widoczne, wręcz namacalne, iż nie można było uważać ich jedynie za
wytwór chorej wyobrazni. Jakimże to wszak piekielnie tajemniczym
sposobem ściany, strop i okna bez żadnego hałasu, ba, prawie
niezauważalnie, rzec by można, kurczyły się i schodziły ku sobie?
Było to dla niego niezrozumiale, ale działo się naprawdę, a
towarzyszyła temu najstraszliwsza trwoga w obliczu śmierci. Jakże
chętnie byłby się najbardziej nieśmiałą choćby myślą o jakiejkolwiek
możliwości oswobodzenia pocieszył, czyż jednak można było je sobie
wyobrazić? Jakież to niebywałe okrucieństwo tak powoli, dzień po
dniu ku tak potwornej śmierci nieszczęśnika przybliżać, bez żadnej
pociechy religijnej, bez ludzkiej obecności, w osamotnieniu go
pozostawić. W samotności miał umrzeć, w samotności oczekiwać
zbliżającej się pomału śmierci, a najbardziej wymyślne katusze
właśnie na owej powolności i samotności polegały!
Nie boję się śmierci! zawołał lecz przygotować się do niej
muszę, a gdyby nawet w tej chwili nadeszła w całej swej potworności,
mógłbym jej jak sądzę czoło stawić! W jaki sposób wszakże do
tej ostatniej chwili dzielność swą mam zachować? Czy wytrzymam
jeszcze te trzy okropnie długie dni i noce? %7ładna siła we mnie nie jest
w stanie tego straszliwego koszmaru
odpędzić. O, żebym tak bez czucia mógł w objęcia śmierci paść! Ach,
cały świat bym oddał, by móc zasnąć twardo, na wieki.
Biadając tak, zauważył Vivenzio, że naczynie z jedzeniem i dzban
z wodą jak zwykle wymienione zostały. W takiej rozpaczy przyszła [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl chiara76.opx.pl
niedbale pod drzwiami porzucił, leżała w tym samym miejscu; a
przecież musiałaby przy najmniejszym uchyleniu drzwi dalej zostać
posunięta. Czyżby owa tajemnica kryła się w ścianach? Zdawały się
być jednym, potężnym, żeliwnym blokiem. Jeszcze raz, a potem
jeszcze, wszystko wokół dokładnie zbadał, także podłogę, strop oraz
zwieńczenie owych upiornych okien, ale nigdzie nie znalazł ani śladu,
który mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Wydawało mu się natomiast, że
więzienie jakby się nieco zmniejszyło, lecz i to było zapewne
złudzeniem, dzięki niespodziewanemu zniknięciu dwóch okien
bardzo łatwo wytłumaczalnym.
Z potwornym lękiem oczekiwał Vivenzio najbliższej nocy. Noc
nadeszła, ale zdradliwy sen nie zaskoczy go tym razem. Postanowił aż
do świtu po więzieniu spacerować i wytężając wszystkie zmysły,
nieustannie w ciemności każdy przejaw tego zdumiewającego
zjawiska śledzić. Jakieś dwie godziny po północy (liczył od tej chwili
aż do świtu) poczuł słabe drganie podłogi obserwował je z
zapartym tchem. Trwało to może minutę, było jednak tak delikatne,
że i to drganie złudzeniem mu się wydawało. Wtem poczuł chłodny
powiew wiatru nad głową, a rzuciwszy się tam, skąd wiatr zdawał się
dochodzić, potknął się o coś, co wziął za swój dzban z wodą.
Podniósłszy się, jął obserwować dalej, lecz przez całą noc nic więcej
się nie działo. Zaczynało świtać, rozwidniło się. Ze zgrozą spojrzał
Vivenzio w górę na okna widział tylko cztery. Patrzył i liczył, ale
naliczył jedynie cztery; piąte okno widocznie coś jeszcze zakrywało.
Zwiatło dnia odsłoniło każdy kącik jego więzienia, i znowu inne
przedmioty rzuciły mu się w oczy. Na podłodze leżały skorupy wczo-
rajszego dzbana, a nieopodal, tuż obok ściany, stał na nowo na-
pełniony dzbanek i naczynie z jedzeniem. Stukał we wszystkie ściany
dotychczas sprawiały wrażenie jednolitego, pewnego i
niewzruszonego muru. Walił w nie mocno i gwałtownie, lecz nic nie
wskazywało na to, żeby gdzieś mogły być wydrążone. Z niepokojem
znów spojrzał w górę; piąte okno rzeczywiście zniknęło bez śladu.
Nie mógł też dłużej wątpić w to, że więzienie naprawdę się
zmniejszyło. Strop obniżył się, a przeciwległe ściany zbliżyły się do
siebie o tyle, ile miejsca zajmowały trzy brakujące okna. Myśli plątały
się w głowie Vivenzia. Jakiś arcyokrutny zamysł, jakaś piekielna
męka i niesłychana udręka kryły się za tymi okropnymi
przygotowaniami.
Taką to troską i okrutną niepewnością swego losu dręczony,
siedział milcząc, w zamyśleniu, a godziny jedna za drugą biegnące
trwożyły ducha jego straszliwymi obrazami. W końcu zerwał się z
obłędem w oczach.
ii^Tak! zawołał strasznym głosem, e# Tak jest i tak być musi!
Diable! Nieludzki piekielniku, czy taka jest twoja zemsta?
W obłąkaniu zwalił się na ziemię, łzy popłynęły mu z oczu i zimny
pot wystąpił na czoło. W dzikiej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy i,
ogarnięty wściekłością, gryzł żelazną podłogę. Lżył
i przeklinał Tolfiego, a zaraz potem znowu pokornie się modlił. Gdy
zaś nagły przypływ cierpienia i lęku odrobinę zelżał, rzucił się na
ziemię i płakał jak dziecko.
Wieczorna szarość odchodzącego dnia jeszcze go w takiej roz-
paczy zastała. Nie jadł tego dnia ani łyżki strawy, ani kropla
wody nie zwilżyła jego wyschniętych ust i przez dwie noce nawet oka
nie zmrużył. Wreszcie jednak głód i zmęczenie zmogły go.
Skosztował jadła, z nieposkromioną łapczywością wodę z dzbana
wypił i upadł jak pijany na swe łoże, gdzie go okrutny strach także we
śnie koszmarnymi obrazami dręczył. Nagle z bolesnym lamentem
zerwał się ze snu i wyciągniętymi ramionami chciał jak gdyby walące
się pomieszczenie podeprzeć; ale oprzytomniawszy czując, że dość
ma jeszcze przestrzeni, by móc swobodnie oddychać usnął na
nowo i okropne sny go dręczyły.
Ranek czwartego dnia rozjaśniał się nad Vivenziem, był już jednak
biały dzień, kiedy się z zamroczenia swego całkiem ocknął. Jakaż
bolesna melancholia nieszczęśnikiem owładnęła, gdy tylko trzy
pozostałe jeszcze okna ujrzał. Trzy tylko! Wyglądało na to, że
oznaczają one liczbę dni, które mu jeszcze pozostały. W ciszy,
przygotowany na Wszystko, mierzył szerokość i wysokość swego
przybytku, i zrozumiał jasno, z przerażającą pewnością, co oznaczają
obniżające się sklepienie i schodzące się ściany. Te zmiany były teraz
widoczne, wręcz namacalne, iż nie można było uważać ich jedynie za
wytwór chorej wyobrazni. Jakimże to wszak piekielnie tajemniczym
sposobem ściany, strop i okna bez żadnego hałasu, ba, prawie
niezauważalnie, rzec by można, kurczyły się i schodziły ku sobie?
Było to dla niego niezrozumiale, ale działo się naprawdę, a
towarzyszyła temu najstraszliwsza trwoga w obliczu śmierci. Jakże
chętnie byłby się najbardziej nieśmiałą choćby myślą o jakiejkolwiek
możliwości oswobodzenia pocieszył, czyż jednak można było je sobie
wyobrazić? Jakież to niebywałe okrucieństwo tak powoli, dzień po
dniu ku tak potwornej śmierci nieszczęśnika przybliżać, bez żadnej
pociechy religijnej, bez ludzkiej obecności, w osamotnieniu go
pozostawić. W samotności miał umrzeć, w samotności oczekiwać
zbliżającej się pomału śmierci, a najbardziej wymyślne katusze
właśnie na owej powolności i samotności polegały!
Nie boję się śmierci! zawołał lecz przygotować się do niej
muszę, a gdyby nawet w tej chwili nadeszła w całej swej potworności,
mógłbym jej jak sądzę czoło stawić! W jaki sposób wszakże do
tej ostatniej chwili dzielność swą mam zachować? Czy wytrzymam
jeszcze te trzy okropnie długie dni i noce? %7ładna siła we mnie nie jest
w stanie tego straszliwego koszmaru
odpędzić. O, żebym tak bez czucia mógł w objęcia śmierci paść! Ach,
cały świat bym oddał, by móc zasnąć twardo, na wieki.
Biadając tak, zauważył Vivenzio, że naczynie z jedzeniem i dzban
z wodą jak zwykle wymienione zostały. W takiej rozpaczy przyszła [ Pobierz całość w formacie PDF ]